Quantcast
Channel: Arsenic - naturalnie z przekorą
Viewing all 292 articles
Browse latest View live

Do kogo wędruje maseczka-peeling od Vianka?

$
0
0

Mam nadzieję, że osoba, do której trafi ten kosmetyk, będzie z niego równie zadowolona jak ja. Jest to produkt specyficzny, którego walory docenią nieliczni, a w szczególności fani pielęgnacji domowej, nie stroniący od rozmyślań nad hummusem czy sałatką w stylu: "zjeść to czy nałożyć na twarz?" ;)
O właściwościach tej maseczki pisałam obszerniej w TYM POŚCIE, zainteresowanych więc odsyłam tam, a tymczasem, nie przedłużając: świeżutki egzemplarz maseczko-peelingu z siemieniem lnianym trafia do:


An. 
nimrodel16(at)onet.pl

Serdecznie gratuluję i proszę o kontakt wraz z danymi adresowymi na mojego maila: a.galiszkiewicz(at)gmail.com w ciągu 5 dni od teraz. W przypadku braku kontaktu wylosuję kolejną osobę, do której trafi maseczka.

Pozdrawiam ciepło
Arsenic

Pachnę dziś Historiae Hameau de la Reine

$
0
0
Źródło: http://www.ask.com/food/tomato-leaves-poisonous-humans-8307ee5f41e0c611
Leżąc na ciepłej, wilgotnej ziemi gdzieś między piwoniami a krzakiem pomidorów wdycham wytrawny zapach ogrodu. Słońce podświetla liście tatuując mi skórę w ich kształty.


Na swoją zgubę i niekończącą się radość jednocześnie, wpadłam w sidła grup facebookowych o tematyce perfumeryjnej, w których nie można liczyć na żadne wsparcie, gdy z rozpaczliwym "halp!" na ustach proszę o pomoc w wyeliminowaniu z zamówienia zapachów potencjalnie mnie odrzucających. Kończy się zawsze tak samo: zamiast zmniejszyć ilość zamawianych próbek, jeszcze mi ich przyrasta. "Och, zamawiasz to i to? W takim razie na pewno spodoba Ci się jeszcze to, to, totototototototooo...."

Któregoś dnia, upajając się zapachami arabskimi poczułam, że nie wrócę już do zapachów drogeryjnych, komercyjnych. I nie chodzi o nic innego, jak tylko o jakość i w pewien sposób mniej lub bardziej oswojone zdziwaczenie, niemożliwe do znalezienia w masowych produktach. Nawet moje ukochane perfumy z Avonu przecież, choć piękne, mogłyby być tak ze dwa razy intensywniejsze i z bardziej pieprznym ogonem. Kurde, napisałam to. 
Wiecie o co chodzi. Masówka zawsze będzie wygładzona, ulizana, odprasowana, bezpieczna a przy tym - często, choć nie zawsze - skomponowana ze składników niedrogich, aby nie uderzało zbytnio w kieszeń. A gdy raz się poczuło oud z kwiatem pomarańczy, podane z... majerankiem, to koniec. Żadne mirakle więcej nie dadzą takiej satysfakcji. 


Z pełną świadomością więc weszłam w te grupy facebookowe, szukając ciekawych zapachów niszowych. Przeczytałam całego bloga Sabbath, ale nic tak nie nauczy wąchania jak wąchanie, więc stopniowo, co jakiś czas, kupuję lub zdobywam próbki. Mam już swoje ulubione perfumerie, zaczęłam od zapachów najczęściej komentowanych, dodałam coś od siebie, ale i tak zawsze kupuję w ciemno. Poleganie na wylistowanych nutach jest zwodnicze, ale pewnie powiem coś dziwnego za chwilę - wolę kupować w ciemno, z grubsza jedynie wiedząc czego się spodziewać, i testować sobie w samotności, niż iść do perfumerii i wąchać w towarzystwie doradców, innych klientów i jeszcze, nie daj Boże, Mężczyzny, przestępującego z nogi na nogę. Nigdy się nie skupię jeśli nie zostanę sama, w swojej przestrzeni. Dlatego próbki pocztą. Dużo próbek. 

Źródło: http://www.fragrantica.pl/perfumy/Historiae/Hameau-de-la-Reine-18730.html

Jakiś czas temu poszalałam w perfumerii Quality Missala, z tego szaleństwa mam też próbkę tytułowego bohatera, który początkowo wcale mnie nie chwycił za nos. Potrzebował czasu i ja mu go dałam tyle, ile potrzebował, dopóki nie zrozumiałam, że to zamknięta w samplerze z atomizerem moja tęsknota za Sycylią i za działką babci w wydaniu zielonym, liściastym, z plamami od soku mlecza na dłoniach, z melisą i ogórecznikiem rosnącymi w cieniu, za piwoniami. Nienawidziłam zapachu roztartych liści pomidora, gdy mieszkałam na Sycylii. Wszystko nimi pachniało jeszcze długo, długo po zmyciu. Miałam wrażenie, że nawet pocę się na "pomidorowo" - mowa tu nie o słodkim, dojrzałym zapachu czerwonych pomidorów, ale o ostrym, wytrawnym zapachu roztartych liści, kojarzącym mi się wówczas tylko z zabójczym upałem i znojną pracą. Teraz kojarzy mi się wyłącznie z cudownymi wspomnieniami...




Hameau de la Reine od początku do samego końca jest zielony i liściasty. Mamy tu liście pomidora, porzeczki, liście figi, bluszcz... W przeciwieństwie do Khaliji, która jest zielono-cytrusowa, Hameau de la Reine jest jak wejście na działkę, w której się pracuje i czuć przywiędnięte już chwasty, wypielone i czekające na wywiezienie na kompostownik, czuć w oddali jakieś nierozpoznawalne kwiaty, łagodzące nieco ostrą zieleń, czuć nawet tę ziemię rozgrzaną pod bosymi stopami. 



Nawet baza jest zielona, choć wetyweria w tym wydaniu pozostaje lekka, pozwalając nosić ten zapach w największe upały. Z upływem czasu na skórze pozostaje drzewna, zielona nutka, wciąż świeża. Jak ciepły, letni wieczór na lekko omszałej ławce, z kubkiem chłodnej, zielonej herbaty. Nie dusi piżmem, miodu nie stwierdzam, podobnie jak i róży... Nosiłabym chętnie, zwłaszcza w wielkim mieście, w którym nie ma zieleni, żeby się ratować. Myślę, że zapach ten sprawdzi się głównie na przednówku, gdy najchętniej wgryzłabym się już w coś zielonego, świeżego, co nie dojrzewało pod jarzeniówkami; a także - rzecz jasna - latem, jako nietypowy, radośnie zielony "odświeżacz" pozbawiony zarówno cytrusów jak i akordów melonowo-ogórkowych. 
Nosiłabym. I cena zabójcza nie jest, więc może... może kiedyś.



Ach, i pochwalić się muszę - popatrzcie jak mi pięknie kurdybanek rośnie na balkonie :) Podszczypuję mu już listki i dodaję do twarożku, pyszny jest!

Pozdrawiam
Arsenic

Żyjemy wśród rodników. Czym one są, skąd się biorą, po co istnieją i czy są tak bardzo złe? Jak sobie z nimi radzić?

$
0
0
Źródło: http://facet.interia.pl/ciekawostki/news-200-letnia-mumia-czy-zywy-czlowiek-sekret-mongolskiego-mnich,nId,1673744
Spotkałam się już ze stwierdzeniami, że najlepiej jest przestać pić, palić (i inne rzeczy na "p") oraz wyjechać do lasu i przestać się najlepiej ruszać, bo wówczas produkujemy mniej wolnych rodników. Cóż, jest to prawdą, ale tylko częściową - istnienie wolnych rodników jest wpisane w naszą fizjologię i biochemię dokładnie tak samo jak, nie przymierzając, wszelkie wydzieliny ciała i uciec się od tego nie da. Postaram się łopatologicznie wytłumaczyć, dlaczego. Bajanie o zbawiennym zastygnięciu w pozycji lotosu na wieki wieków aby zmarszczki się nie pojawiły sprawia, że wszystkie moje mitochondria robią naraz facepalm aż echo niesie.


Co to jest wolny rodnik?
Najprościej rzecz ujmując, jest to atom lub cząsteczka, która na powłoce walencyjnej (tej najbardziej zewnętrznej, oddalonej od jądra) ma mniej elektronów niż powinna, co prowadzi do niestabilności energetycznej. 
Do najbardziej znanych rodników należą np. H2O2- (nadtlenek wodoru), O2- (rodnik ponadtlenkowy), OH-  (rodnik hydroksylowy).
Natura tak rzeczy zaprojektowała, że zwykle wszystko dąży do stabilizacji, więc i takie indywiduum z niedoborami zaczyna dość agresywnie szukać frajera, który mu te braki uzupełni. Zwykle znajdują go w pobliżu, ponieważ atakują wszystko dookoła, czyli inne cząsteczki i atomy, aby tylko wyrwać im ten brakujący elektron. Gdy się udaje, jest szczęście i spokój, a ten "obrabowany" staje się wolnym rodnikiem i zaczyna atakować wszystko dookoła... 




Jak się przed nimi broni nasz organizm?
Jest to sytuacja bardzo schematyczna, zwykle takie reakcje przebiegają bardzo szybko, a zniszczenia są ogromne, bo zazwyczaj to nie jest kwestią tylko jednego atomu z brakującym jednym elektronem. Z takim jednym delikwentem poradzi sobie bezproblemowo nasz układ odpornościowy, po pierwsze nie dopuszczając do powstania wolnego rodnika - odpowiadają za to enzymy antyoksydacyjne oraz białka wiążące jony pierwiastków przejściowych.  
Po drugie, gdy już rodnik jest i szkodzi - dostarczając "na miejsce" antyoksydanty, czyli takie cząsteczki, które oddają elektron bez szkody dla siebie samych, a więc nie zamieniając się w wolny rodnik. Należą do nich m.in.: witamina C, kwas moczowy oraz glutation w środowisku wodnym, zaś w lipofilowym: witamina E, karotenoidy oraz nierodnikowe reakcje utlenienia.
Wolne rodniki niszczą DNA komórek i o "posprzątaniu" tego bałaganu Natura też pomyślała. Aby nie doszło do kopiowania uszkodzonych komórek, do akcji wkraczają enzymy naprawiające uszkodzony przez reaktywne formy tlenu DNA. 


Skąd się biorą wolne rodniki?
To jest mitochondrium:


Źródło:
http://biologia.opracowania.pl/podstawowe_typy_kom%C3%B3rek_charakterystyka_struktur_kom%C3%B3rkowych/mitochondria/
Jest to, potocznie rzecz ujmując, elektrownia naszych komórek. Uogólniając, mamy takie coś (a precyzyjniej, nawet po kilkaset do kilku tysięcy sztuk cosiów) w każdej komórce. To mitochondria pochłaniają zdecydowaną większość pobranego przez nas tlenu. Dzięki tym organellom i zachodzącym w nich przemianom tlenowym nasze komórki mają energię potrzebną do, cóż, życia. 
A tam, gdzie zachodzą przemiany tlenowe, tam wióry lecą... yyy, powstają wolne rodniki. My sami je wytwarzamy i nie jest to bynajmniej żaden bug w grze. Mówi się wiele o reaktywnych formach tlenu (RFT) atakujących nas w spalinach, dymie papierosowym itd., ale trzeba odróżnić patologię od fizjologii. Zdrowy organizm może zamienić nawet do 5% pobranego tlenu w rodniki. Rzeczywiście, w przypadku intensywnego wysiłku ilość ta może wzrastać dość znacznie. Nie mówimy tutaj jednak o porannej rozgrzewce czy dziesięciu przysiadach, bo idąc tym tropem, bardziej namiętny seks by nas zabił na miejscu zanim zdołalibyśmy wydać na świat potomstwo. A skoro o potomstwie mowa, czyż małe dzieci nie są zabójczymi generatorami reaktywnych form tlenu? Biegają jak nakręcone przez cały dzień, krzyczą, nie chcą spać, stresują ludzi - jedna wielka kupa wolnych rodników, jak najdalej od nich. Nic dziwnego, że ludzie siwieją gdy stają się rodzicami. 
Dopóki jednak układ odpornościowy działa bez zarzutu, wszystko jest ok. Gorzej, gdy nastąpi koncentracja rodników a antyoksydantów zabraknie, ale o tym dalej. 

A po co nam one?
Biorąc pod uwagę to, co napisałam na początku o potencjale gangsterskim delikwenta zwanego RFT, możecie sami domyślić się, w jaki sposób nasze organizmy je wykorzystują. Natura nie znosi próżni - skoro mitochondria produkują takie typy spod ciemnej gwiazdy, można je wykorzystać do unieszkodliwiania czegoś, co może potencjalnie organizmowi zaszkodzić jeszcze bardziej. 
I tak się dzieje - rodniki mogą pomagać zwalczać infekcje niszcząc białka drobnoustrojów chorobotwórczych. Dopóki stan zapalny nie trwa zbyt długo i rodniki nie mnożą się w nieskończoność zaczynając w niekontrolowany sposób atakować zdrowe tkanki, można ich działanie uznać za korzystne. 
Rodniki biorą również udział w szeregu innych ważnych dla organizmu procesów, m.in. peroksydaza i nadtlenek wodoru biorą udział we "wbudowywaniu" atomu jodu w cząsteczkę tyrozyny, dzięki czemu powstaje tyroksyna - podstawowy hormon tarczycy, którego znaczenia, jak sądzę, nie muszę moim czytelniczkom tłumaczyć. 
Reaktywne formy tlenu stanowią również ważny element wielu szlaków sygnałowych, które ulegają aktywacji w stanach patologicznych i prowadzą do śmierci uszkodzonych bądź zainfekowanych komórek. Cały czas jednak mówimy o sytuacji, gdy rodników jest akurat tyle, ile ich potrzebujemy - a więc równowaga pomiędzy ich ilością, a ilością antyoksydantów jest zachowana. 
W filmie na początku postu lektor ładnie zobrazował działanie wolnych rodników, które, jak sądzę, wydaje nam się dość abstrakcyjne. Czy da się zobaczyć ich działanie? Jasne - wystarczy przekroić jabłko na pół i postawić na chwilę na stole aby zaobserwować jak zaczyna ciemnieć. To nic innego jak właśnie reakcje utleniania, działanie wolnych rodników. Co mądrzejsi wiedzą, bo babcia im powiedziała, że pokrojone jabłka należy skropić sokiem z cytryny, wówczas nie ciemnieją... tak szybko. Sok z cytryny zawiera witaminę C, będącą całkiem niezłym antyutleniaczem, który neutralizuje powstające w wyniku reakcji utleniania rodniki. 
Co się dzieje jednak, gdy mitochondria swoje, a spaliny, dym papierosowy, promieniowanie i wysiłek swoje?


Pojęcie stresu oksydacyjnego.
Każdy to słyszał chociaż z dwieście razy w życiu - stres oksydacyjny, inaczej obciążenie tlenowe, czyli co? Czyli właśnie taka sytuacja, w której rodników w organizmie jest więcej niż ustawa przewiduje i sieją zniszczenie prędzej niż układ odpornościowy jest w stanie je neutralizować i eliminować. Wyobraźmy to sobie: nasze mitochondria stale - o ile dostarczamy organizmowi jakikolwiek tlen - produkują jakieś tam ilości RFT. Dołóżmy do tego jogging (wysiłek! Zaburzona gospodarka tlenowa!) po zaczadzonym Krakowie w pełnym słońcu (wszelkie formy promieniowania są źródłem wolnych rodników), a potem szybkiego kebaba w drodze powrotnej (smażone = produkty spalania = rodniki), a na koniec papieroska w ukryciu i w ramach wyrzutów sumienia jabłko z pestycydami. Nie daj Boże, aby jeszcze nam jakieś dziecko przebiegło przez drogę rozsiewając wokół wolne rodniki niczym topola pyłki. Kaplica. Wieczorna kąpiel w parabenach w tej sytuacji wydaje się już mało znaczącym incydentem, nie mającym żadnego wpływu na zmianę biegu wydarzeń, które nieuchronnie prowadzą nas do śmierci w mękach z DNA pofragmentowanym jak dysk C po sześciu latach bez formatowania.
Rodników pojawia się tyle (albo antyoksydantów jest tak mało!), że zaczynają atakować one zdrowe tkanki, uszkadzać DNA komórek i generalnie siać zniszczenie. Najbardziej cierpią błony komórkowe, a także białka - a białka to, proszę państwa, szalenie pojemny termin, pod który podpiąć można chociażby wszystkie enzymy, od których zależy przebieg wszystkich procesów biochemicznych w organizmie. Skutek? Pełen wachlarz: od jaskry i zaćmy, poprzez choroby Alzheimera i Parkinsona, aż po różnego rodzaju nowotwory, a co najgorsze: starzenie się skóry! ;) 
Nie moją rolą ani celem jest straszenie ludzi, przeciwnie: wszyscy wiemy, że uszkodzenia DNA nie niosą ze sobą niczego dobrego. Warto jednak wiedzieć, że te straszne rzeczy mają miejsce gdy zachodzi sytuacja niezwykła. No, dobra, coraz częściej spotykana we współczesnym świecie, ale wciąż na ogół jednak nasze organizmy dość dobrze sobie z neutralizacją rodników radzą, jeśli dostarczamy im wszystkiego, czego potrzebują. Choć, rzecz jasna, z wiekiem coraz gorzej. Takie życie.


Źródło: https://pl.wikisource.org/wiki/Strona:PL_Tripplin-Hygiena_polska_Tom_1.pdf/60

Nawiasem mówiąc, wiedzieliście, że dawniej tlen po polsku zwany był kwasorodem? Było to dosłowne tłumaczenie z nazwy łacińskiej (oksy = kwaśny; gennao = rodzić), a nazwa "tlen" (od słowa "tlić") przyjęła się dopiero w połowie XIX wieku. Nazwa kwasoród dość dobrze opisuje właściwości tlenu. "Oddychanie czystym tlenem jest dość niebezpieczne, ponieważ podnosi on ciśnienie krwi i wywołuje kwasicę." 
"Zabawne" w tym świetle wydaje się więc korzystanie z barów tlenowych, prawda? Podczas oddychania normalnym powietrzem hemoglobina jest już w 97% wysycona tlenem. Jeśli zatem sztucznie zwiększymy jego stężenie, ilość przenoszona do tkanek wzrośnie zaledwie nieznacznie. Możemy co najwyżej zwiększyć ilość O2 rozpuszczonego w osoczu, a to w normalnych warunkach nie wnosi dużego wkładu w natlenianie komórek. Lepszym zatem sposobem na poprawę kondycji nie jest wdychanie tlenu, a przyspieszenie jego wymiany w tkankach, czyli przyspieszenie krążenia krwi. To zaś o wiele lepiej niż siedzenie na tyłku w barze tlenowym zapewni ruch na świeżym powietrzu, które ten tlen zawiera w wystarczających dla nas ilościach.

Jak zachować równowagę oksydacyjną?
Wracając do tematu: szkód spowodowanych przez rodniki można uniknąć zachowując równowagę oksydacyjną. Co to znaczy? Najprościej: unikając nadmiaru rodników i dostarczając organizmowi antyoksydanty. Nie wpadać w niepotrzebną histerię na myśl o rodnikach, pamiętając słowa naszej dziekan (nomen omen o nazwisku Kwaśniak),  że życie to nieustanny rozpad i budowanie. Wpadanie w panikę też generuje rodniki. Filozofia Zenku*** sprawdza się w tej sytuacji najlepiej.
Do antyoksydantów endogennych należy: melatonina, glutation, estrogen, albumina, kwas moczowy i liponowy, zaś do egzogennych witaminy: C, A, E, likopen, alfa karoten, beta karoten, polifenole i luteina. Koenzym Q10, cynk, selen, kobalt, miedź i mangan należą zarówno do antyoksydantów endogennych jak i egzogennych. Gdzie szukać przeciwutleniaczy? Wszystko, co niesmaczne, zawiera antyoksydanty, a najlepsze żarcie szkodzi najmocniej. Mówi Wam to coś? ;) W istocie, jedzenie wysoce przetworzone często pozbawione jest witamin i mikroelementów pomagających naszemu organizmowi poradzić sobie ze stresem oksydacyjnym. Pocieszę Was jednak, że jeśli nie jesteście studentami-trollami, którym wyhodowana w lodówce cywilizacja pisze magisterkę i zwracacie jakąś tam uwagę na to, co jecie, to prawdopodobnie dostarczacie sobie z jedzeniem wystarczającą ilość antyoksydantów. Natura tak to ułożyła, że trzeba się bardzo postarać aby sobie zaszkodzić, i to starać się latami. 
Taką witaminę C znajdziemy w większości owoców i w niektórych warzywach. Jako witamina egzogenna, a więc taka, której sami nie syntetyzujemy, lecz pobieramy z pożywienia, musi być dobrze dostępna. I tak jest - znajdziemy ją w jedzonych codziennie ziemniakach i kapuście, bardzo bogatym jej źródłem są również czarne porzeczki czy natka pietruszki, jak również: czerwona i zielona słodka papryka, brukselka, kalafior, szpinak, pomidory, truskawki, poziomki, owoce cytrusowe. 
Z kolei witaminę E znajdziemy głównie w olejach roślinnych, migdałach i orzechach włoskich
W przeciwieństwie do wyżej wymienionych, witamina A występuje wyłącznie w produktach pochodzenia zwierzęcego. Zawierają ją: masło, mleko i produkty mleczarskie, jaja, niektóre tłuste ryby, szczególnie bogata w nią jest wątroba. Natomiast prowitaminą A nazywamy całą grupę związków, które noszą nazwę karotenoidów i występują tylko w świecie roślinnym - każdy jest w stanie wymienić beta-karoten występujący w marchewce, z którego najłatwiej organizm tworzy retinol. Nie jest to jednak równoznaczne z dostarczaniem organizmowi takich samych ilości witaminy A po zjedzeniu tej samej (gramowo) porcji marchewki i jaj czy ryb - wykorzystywanie retinolu i beta-karotenu jako witaminy A w organizmie człowieka nie jest jednakowe. Na przykład w produktach roślinnych zawartość beta-karotenu trzeba podzielić przez 6, aby otrzymać odpowiednią ilość retinolu, którą wykorzysta organizm.
Pozostałe antyoksydanty:

  • selen: orzech brazylijski, cebula, czosnek, grzyby, łuskane ziarna pszenicy, ryż
  • cynk: ostrygi, produkty zbożowe z pełnego przemiału, podroby, mięso, ryby, nasiona roślin strączkowych, warzywa i owoce
  • polifenole: czerwone wino, herbaty zielona, czerwona i biała
Nie popełnimy więc błędu jedząc po prostu wszystko, trzymając się zróżnicowanej i "prawdziwej", a więc nieprzetworzonej żywności. Jest to również odpowiedzią na pytanie, dlaczego wszelkiej maści mono-diety zawodzą i zamiast mniejszego tyłka dają tylko choroby. 
Jednocześnie wylewam wiadro zimnej wody na głowy tych, którzy wydają krocie na wszelkiej maści suple czy egzotyczne jagody - nie mnie zaglądać Wam w portfele, ale weźcie się stuknijcie mocno w głowy, może jakiś mózg tam jeszcze grzechocze. Żaden suplement za stówę czy trzy ani odkryta na szczycie jednej, jedynej góry na Kamczatce roślina kwitnąca tylko raz w roku, nie będzie lepsza od tego, co rośnie wokół Was. Ziemniaki i kapusta, zapamiętajcie moje słowa.

Wpływ wolnych rodników na starzenie się skóry - jak się bronić?
Podejrzewam, że czytelników tego bloga najbardziej interesuje kwestia działania wolnych rodników w kontekście pielęgnacji. Tak, są i działają. Robią źle, a podstawowym szkodnikiem jest promieniowanie słoneczne, na które jesteśmy wystawieni codziennie. Nie pomaga również dym papierosowy ani zanieczyszczone środowisko, jak również kiepska dieta i życie w stresie - a więc wszystko to, o czym już była mowa, bo hej! Skóra to nasz największy organ, zbroja chroniąca przed środowiskiem zewnętrznym. Jeśli dzieje się źle, to na niej widać wszystkie rysy. 




Mechanizm obronny jest zawsze taki sam - dostarczanie antyoksydantów. Jestem fanką dostarczania ich z dietą, ale jeśli można sobie zrobić (no, dobra, kupić też!) krem lub tonik i również tą drogą zapodać sobie trochę przeciwutleniaczy, nie widzę przeciwwskazań. Zawsze i wszędzie reklamuję mój tonik z glukonolaktonem, który jest silniejszym przeciwutleniaczem niż witamina C (więcej o kwasach PHA: TUTAJ, TUTAJ i TUTAJ). 

Wszelkiej maści sera z witaminą C, na które przepisy znajdziecie w internetach - bardzo tak! Od siebie serdecznie polecam mój przepis na serum totalne z tetraizopalmitynianem askorbylu, najstabilniejszą obecnie znaną formą witaminy C: KLIK!
Witamina C wchodzi w reakcję z anionami nadtlenkowymi, rodnikami hydroksylowymi i tlenem singletowym lub je neutralizuje. Sądzi się, że witamina C łagodzi stany zapalne i zmniejsza immunosupresję po ekspozycji na promieniowanie UV.

Przeciwutleniaczem jest również witamina E, działająca synergistycznie z witaminą C, ponieważ rozpuszcza się w środowisku lipidowym, zaś wit. C (w przypadku kwasu askorbinowego) w środowisku wodnym. 

Witamina A (retinol) jest wykorzystywaną w kosmetologii zredukowaną postacią kwasu retinowego. Często stosuje się jej formę zestryfikowaną - palmitynian retinylu - ze względu na lepszą absorbcję. Niektóre preparaty oprócz retinolu i kwasu retinowego (tretynoina) zawierają również prekursor witaminy A, beta-karoten, substancję o właściwościach przeciwutleniających. Beta-karoten rozpuszcza się w tłuszczach i zabezpiecza błonę komórkową przed procesem peroksydacji lipidów. 

Rzecz jasna, znajdziecie również wiele gotowych kosmetyków wypełnionych po brzegi przeciwutleniaczami, pamiętajcie jednak, że same antyoksydanty nie ochronią skóry przed promieniowaniem słonecznym. Najlepszym kombo są więc stabilne filtry połączone z antyoksydantami. Do pozostałych znanych w kosmetyce antyoksydantów należą:
  • zielona herbata (Camellia sinensis) - bogata w polifenole będące substancjami przeciwutleniającymi, mogącymi usuwać wolne rodniki lipidowe, rodniki nadtlenkowe, rodniki hydroksylowe, nadtlenek wodoru i tlen singletowy. Hamują ich produkcję nie tylko w naskórku ale również w skórze właściwej.
  • Wyciąg z owocu granatu (Punica granatum) - jest bogatym źródłem dwóch rodzajów związków polifenolowych: antocyjanów i hydrolizowalnych tanin. Wykazuje silne działanie antyoksydacyjne i przeciwzapalne.
  • Sylimaryna jest kompleksem flawonoligandów pochodzenia roślinnego pozyskiwanychz łupin ostropestu plamistego (Silybum marianum). Zapobiega zmniejszeniu zapasów glutationu, produkcji RFT i peroksydacji lipidów w komórkach eksponowanych na promieniowanie słoneczne.
  • Genisteina - ziarna soi stanowią bogate źródło izoflawonoidów, z których najsilniej działają genisteina i daidzenina. Ta pierwsza występuje również w ekstrakcie z miłorzębu japońskiego, w szałwii i lebiodce pospolitej. Flawonoid ten zmniejsza zakres uszkodzeń spowodowanych promieniowaniem UV i zwiększa aktywność enzymów przeciwutleniających w skórze.
  • Resweratrol to polifenolowa fitoaleksyna, której duża ilość występuje w skórce i pestkach winogron, orzechach i w czerwonym winie. Ma silne działanie antyoksydacyjne, właściwości przeciwzapalne i antyproliferacyjne.
I na koniec może nie łyżka dziegciu, ale ziarnko gorczycy do przełknięcia: czas leci i nie da się go zatrzymać. Można nieco spowolnić jego wpływ na wygląd naszej "zbroi" odpowiednio dobraną pielęgnacją i dietą, ale ci, którzy nie umarli młodo, będą mieli zmarszczki na swoim pogrzebie. Na starzenie się wewnątrzpochodne (chronologiczne, genetyczne, naturalny proces starzenia się układu) nie mamy większego wpływu, choć pojawia się ono później od starzenia zewnątrzpochodnego (fotostarzenie, starzenie posłoneczne, proces starzenia wywołany czynnikami zewnętrznymi, w głównej mierze działaniem promieniowania UV), które pojawia się wcześniej zwłaszcza u osób pracujących na świeżym powietrzu. A w ostatecznym rozrachunku stosowanie filtrów i antyoksydantów w pielęgnacji ma większe znaczenie i wartość jako ochrona przed czerniakiem i innymi "przyjemnostkami" niż przed starzeniem się. Nawiasem mówiąc, bardzo fajnie o tym procesie pisał Łukasz na swoim blogu TUTAJ, polecam.


Ściskam,
Arsenic

---------
LITERATURA:


  1. Murray R. K., Granner D. K., Rodwell V. W., Biochemia Harpera Ilustrowana, Wydawnictwo Lekarskie PZWL, Warszawa 2012
  2. Sawicki W., Malejczyk J., Histologia, Wydawnictwo Lekarskie PZWL, Warszawa 2012
  3. Burgdorf W. H. C., Plewig G., Wolff H. H., Landthaler M., Dermatologia Braun-Falco, Tom I, Wydawnictwo Czelej sp. z o. o., Lublin 2010
  4. Adamski Z., Kaszuba A., Dermatologia dla kosmetologów, Wydawnictwo Elsevier Urban & Partner, Poznań 2010
  5. Sarbak Z., Jachymska-Sarbak B., Sarbak A., Chemia w kosmetyce i kosmetologii, Wydawnictwo MedPharm Polska, Wrocław 2013
  6. Rhein D. L., Fluhr J. W., Starzenie skóry, aktualne strategie terapeutyczne, Wydawnictwo MedPharm Polska, Wrocław 2013
  7. http://www.e-biotechnologia.pl/Artykuly/Stres-oksydacyjny
  8. https://pl.wikipedia.org/wiki/Mitochondrium
  9. https://pl.wikipedia.org/wiki/Oddychanie_kom%C3%B3rkowe
  10. http://biotechnologia.pl/biotechnologia/artykuly/reaktywne-formy-tlenu-i-ich-wplyw-na-metabolizm-czlowieka,12572
  11. http://www.biokom.com.pl/stres-oksydacyjny-i-nitrozacyjny
  12. http://biotechnologia.pl/biotechnologia/artykuly/bary-tlenowe-czy-warto-korzystac,12808
  13. https://pl.wikipedia.org/wiki/Tlen
  14. http://zdrowie.med.pl/
  15. http://www.biochemiaurody.com/vademekum/antiox.html
  16. http://mazidla.com/kategorie-poproduktow/antyoksydanty.html
  17. http://biotechnologia.pl/kosmetologia/artykuly/przeglad-przeciwutleniaczy-stosowanych-na-rynku-kosmetycznym,26

Saisona Arctic Balm - takie niby nic, a nie rozstaję się z nim!

$
0
0

Jako osoba świetnie radząca sobie z robieniem tak prostych kosmetyków pielęgnacyjnych jak pomadki do ust, a do tego w pełni usatysfakcjonowana produktami Sylveco (jak np. peelingująca pomadka - cudo!) przywykłam nie zwracać większej uwagi na nowości tego rodzaju. Ciężko jest mnie też zaskoczyć, czy tak po prostu - ująć czymś, co ma jedynie chronić moje usta i doraźnie pomagać ujarzmić przesuszony naskórek na dłoniach. A tymczasem, takie oto maleństwo marki Saisona ujęło mnie bardzo. Nie rozstaję się z tym mazidełkiem od jakiegoś czasu, noszę je w torebce, stawiam przy komputerze i używam często, a do tego z wielką przyjemnością.

Mazidełko tanie nie jest. Ok. 30 zł za 15 ml mieszaniny olejów i wosków z odrobiną olejków eterycznych to dużo monet, ale... Ale jeśli lubicie się dopieścić, lubicie mieć ładny gadżet w torebce lub chcecie komuś zrobić przyjemny prezent - to jest ten produkt. 

Wspominam cały czas o prostocie tego składu. W istocie, skomplikowany nie jest:



Masło shea, olej z pestek moreli, olej słonecznikowy, wosk pszczeli, uwodorniony olej z pestek moreli, trójglicerydy, emolient otrzymywany z oleju kokosowego, olej tamanu, oliwa z oliwek, olej arganowy, olejek eteryczny bergamotowy, olejek z trawy cytrynowej, olejek palmarozowy, witamina E, mieszanina estrów kwasów kaprylowego i kaprynowego z alkoholami z oleju kokosowego, składniki olejków eterycznych potencjalnie alergogenne.

Tego typu mazidełka można więc zupełnie bezproblemowo zrobić sobie w domu samodzielnie topiąc masło shea z woskami i wybranymi olejami, dodając ulubione olejki eteryczne i witaminę E.




Co jest tak fajnego w tym mazidełku? Po pierwsze, niezwykle miła konsystencja - zwarta, ale topiąca się błyskawicznie pod wpływem ciepła palców. Nie ma więc problemu z nabieraniem produktu. Nie ma mowy o grudkach, trudnościach w rozsmarowywaniu na skórze, absolutnie nie ma mowy o bieleniu ust, produkt topi się na palcach do konsystencji lekkiego olejku. Wbrew pozorom, choć łatwo jest masło shea z woskiem stopić, nieco ciężej jest już uzyskać tak poręczną konsystencję. Dodatkowo, nie nabieramy też tego produktu zbyt wiele - ot, tyle ile potrzeba aby natłuścić suche usta czy skórę na dłoniach.




Po drugie - cudny zapach. Jasne, jest to kwestią indywidualną, ale hej! Jak można nie lubić bergamotki? Dewiantem trzeba być, tym bardziej, że zapach ten wzbogacony został również trawą cytrynową i palmarozą, a dodatkowo - jest to woń bardzo delikatna, która absolutnie na ustach nie przeszkadza, nie uderza w nos, ale właśnie sprawia, że podczas aplikacji jest po prostu miło. Jest kwiatowo-owocowo i świeżo, ale przede wszystkim subtelnie.

Po wtóre - miłe oku opakowanie z matowego szkła, zamiast taniego plastiku. Przyjemnie jest wziąć je do ręki i aż chce się produktu używać. 




Markę Saisona znam słabo. Miałam również ich lekki, pachnący neroli balsam do ciała i chciałam o nim napisać, ale... zużyłam go szybciej niż przypuszczałam i zanim się obejrzałam, opakowania już nie było, zdjęć nie zrobiłam... Żałuję, ale zbiegło się to w czasie z moją nieobecnością na blogu.
Dodam jeszcze, że marka nie wie nic o moim istnieniu, nie ma zapewne też zielonego pojęcia o tej recenzji, którą piszę spontanicznie w wolny wieczór długiego weekendu, zachwycona produktem, chcąc się z Wami podzielić dobrą nowiną. Jeśli zainteresowałam Was choć trochę, zajrzyjcie na ich stronę: KLIK! aby zobaczyć jakie jeszcze dobroci mają w ofercie.


Pozdrawiam ciepło
Arsenic

DIY: Kremowy żel pod prysznic i do mycia twarzy o zapachu... jakim chcesz )

$
0
0


Ha, pomysł na ten kosmetyk mam już od dawna wpisany w kopie robocze postów na blogu, ale jakoś tak... no, nie złożyło się wcześniej. A tymczasem, borem, lasem nasze drogie Sylveco pod szyldem Vianka właśnie wypuściło coś podobnego do mycia twarzy. Ot, kolejny produkt, którego nie musicie robić bo Sylveco już zrobiło :) Pisałam o nim TUTAJ.

Ale przepisem się i tak podzielę, bo bardzo prosty jest i skutecznie myje. Mowa o kremowym żelu do mycia twarzy i ciała, a nawet do higieny intymnej, jako że oparty jest na łagodnych detergentach. 
Ba, sprawdzi się on nawet do zmywania makijażu, jeśli - tak jak ja - lubicie za jednym zamachem zmywać wszystko. 

Co go odróżnia od zwykłego żelu? Ano właśnie ten "czynnik kremowy", czyli dodatek oleju, dzięki któremu skóra nie będzie wysuszona, ale też i nie pozostanie na niej tłusty osad - obiecuję. 
Zasada działania tego kosmetyku jest podobna do działania oliwki hydrofilowej, ale wzmocniony został również działaniem detergentu.

W czym rzecz? Łączymy dowolny detergent z oliwką hydrofilową - najprościej będzie w tym celu sięgnąć po stary, dobry Facelle albo żel i szampon dla dzieci od Sylveco, które mają dobre składy, łagodne detergenty i parę ekstra dodatków, które zawsze miło jest widzieć w składzie. To taki żel właśnie będzie całą fazą wodną w tym kosmetyku.

Alternatywnie, rzecz jasna, można stworzyć własny detergent - choćby kupując dowolny w sklepie z półproduktami i robiąc wg jednego z tam zamieszczonych przepisów prosty żel do mycia. Oznacza to - w tej wersji minimalistycznej - dodanie wody, zagęstnika i konserwantu. 

Ale lubiącym kombinować podpowiadam, że już choćby zamiast wody można użyć np. naparu z rumianku, zagęstnik wymieszać w odrobinie pantenolu, a całość wzbogacić jeszcze o kilka kropli olejku eterycznego. Na zdjęciach widzicie mój kremowy żel o charakterystycznej, żółtawej barwie, którą zawdzięcza naparowi z nagietka, którego użyłam zamiast wody do stworzenia żelu.
...ale najprościej na początek będzie po prostu użyć gotowego dobrego, łagodnego żelu z Sylveco  ;) 



Fazą olejową w tym przepisie jest oliwka hydrofilowa. I tutaj nie bawimy się w szukanie odpowiedniej w sklepie, bo zwykle są one drogie, a przecież zrobienie jej jest banalnie proste. Nie szukając daleko, znajdziecie taki przepis u mnie: KLIK!

Jak zmieszać składniki? Jak lubisz - palcem, patykiem, można mieszadełkiem ale uprzedzam, że produkt będzie się mocno pienił i przed przelaniem go do końcowego opakowania trzeba będzie odczekać chwilę aż piana opadnie. I w zasadzie wcale mieszanie spieniaczem do mleka nie jest konieczne, bo obie fazy łączą się ze sobą bardzo ładnie i szybko.
Potrzebna będzie zwykła zlewka o pojemności 500 ml (może być mniejsza, jeśli nie planujecie robić dużych porcji) i bagietka. Przyda się waga, choć przyznam, że zazwyczaj leję "na oko" i to się przeważnie udaje.
Po dodaniu oliwki do żelu powstaje kremowy, mleczny produkt, którego konsystencja zależy od proporcji użytych składników.
Na koniec pozostaje dodać kilka kropli ulubionego olejku eterycznego. Ja sobie dzisiaj wkropliłam petitgrain, ponieważ mam fazę na drzewne, "gałęziaste" zapachy i zdaje się, że również mojemu Mężczyźnie ten zapach odpowiada. Z pewnością bardziej niż różany, a z tego co wiem, on się myje akurat tym, na co trafi jego ręka pod prysznicem. Często są to moje produkty i muszę z tym żyć.
Można też puścić wodze fantazji i zaopatrzyć się w Zielonym Klubie w któryś z ich fantastycznych zapachów - to przecież nie muszą być olejki eteryczne, to może być zapach ciasteczek lub czekolady, jeśli ktoś takie lubi. Pełna dowolność w temacie. Ba, nawet barwnik sobie można dodać, jeśli żel do mycia koniecznie musi być różowy. :P




Proporcje:

  • 10% oliwki hydrofilowej i 90% Facelle = bardzo lekka emulsja, mleczko, dobre właściwości pieniące, 
  • 50% oliwki hydrofilowej i 50% Facelle = gęsty, kremowy żel do mycia, pod wpływem kontaktu z wodą tworzy mleczną emulsję, ale pieni się trochę mniej niż opcja powyższa,
  • <oliwki = bogatsza formuła, mniejsze pienienie się produktu, dobrze zmywa makijaż, nawet wodoodporny.
Warto jest pokombinować z proporcjami, żeby uchwycić tę najlepiej pasującą naszym oczekiwaniom. Ja lubię gęste, mocno kremowe emulsje, ponieważ dają mi poczucie, że nie zostawiam skóry "piszczącej", a przy tym nadal bardzo dobrze zmywają i świetnie nadają się również do demakijażu. Nie potrzebuję intensywnie pieniącego się produktu do mycia - gdybym tylko mogła, pod prysznicem stosowałabym w zasadzie tylko oliwki hydrofilowe... Ale olej musiałabym kupować w baniaczkach, podobnie jak i emulgatory aby móc zaspokoić tę fantazję. 



Czy konserwować? Czy dodawać emulgatory/stabilizatory? Można, ale nie jest to konieczne. Żel z oliwką zwykle dobrze trzymają fason i chyba tylko raz mi się zdarzyło aby się rozwarstwiły - nie jest to jednak oznaką nadpsucia się produktu, a jedynie złamania konsystencji. W tym przypadku wystarczy wstrząsnąć i wszystko wraca do normy.
Konserwować trzeba w przypadku gdy robimy żel samodzielnie. Jeśli korzystamy z gotowca typu Facelle, jest on już zakonserwowany i nie mnożyłabym już alergenów niepotrzebnie. Oliwkę hydrofilową "konserwujemy" dodając witaminę E. Nawiasem mówiąc, dodane olejki eteryczne też coś tam w przedłużaniu trwałości produktu pomagają. Aczkolwiek niewiele.

Pozdrawiam
Arsenic

Pielęgnacja ciała z Viankiem: cynamonowy, ujędrniający olejek do ciała, peeling z pestkami jeżyny, masło z ekstraktem z cykorii + miętowy balsam Sylveco

$
0
0


Wczoraj na Facebooku poinformowałam Was, że rozpoczynam kurację z kosmetykami wyszczuplającymi do ciała marki Norel - troszkę czekały na inaugurację, ponieważ wykańczałam kosmetyki viankowe. I dziś chcę Wam o nich opowiedzieć - jakie są, jaką mają konsystencję, jak pachną, czy się sprawdziły i jakie mają składy.

Mowa o czterech kosmetykach, z których olejek jeszcze nadal jest w użyciu, bo o ile balsam i masło mogę zużyć błyskawicznie wykonując codziennie, dwa razy dziennie porządny masaż absurdalnie dużą ilością produktu, którą moja skóra wchłania bez szemrania w całości, tak olejek... jak to oliwka, zostaje na skórze i koniec. Pewnych ilości się nie przeskoczy.


Najlżejszym produktem spośród tej gromadki jest miętowy balsam od Sylveco z betuliną i krwawnikiem, cudownie pachnący olejkiem miętowym. Moja skóra przyjmuje go w każdej ilości odwdzięczając się cudowną gładkością i jędrnością. Dodatkowym atutem jest cudowny, naturalnie zielony zapach olejku miętowego, który na mojej skórze świetnie zgrywał się z noszonymi przeze mnie perfumami z zielonymi i drzewnymi nutami. Bardzo lubiłam ten efekt. 



Skład (ze strony producenta):
Woda,Olej z pestek winogron,Triglicerydy kwasu kaprylowego i kaprynowego,Gliceryna,Sorbitan Stearate & Sucrose Cocoate,Stearynian glicerolu,Kwas stearynowy,Alkohol cetylostearylowy,Ekstrakt z krwawnika pospolitego,Witamina E,Olejek miętowy,Alkohol benzylowy,Betulina,Ekstrakt z aloesu,Guma ksantanowa,Kwas dehydrooctowy


Myślę, że to jest absolutny hit na sezon wiosenno-letni gdy potrzebujemy odświeżenia i poczucia, że zmaltretowana słońcem i upałami skóra dostaje swoją dawkę nawilżenia ale bez obciążania jej nadmiarem fazy tłuszczowej. Genialne remedium na zmęczone nogi i stopy wieczorem! Krwawnik i aloes w składzie dodatkowo pomagają tutaj złagodzić ból i ukoić skórę podrażnioną, więc jeśli "w bonusie" macie skórę wrażliwą lub łatwo ulegającą podrażnieniom np. po goleniu, ten balsam powinien być zawsze pod ręką.



Balsamu dostajemy 300 ml w poręcznej butelce z pompką. Ma on postać lekkiej emulsji, którą skóra przyjmuje bardzo łatwo. Do kupienia TUTAJ za niecałe 38 zł. Byłam z niego bardzo zadowolona i jeśli będę rozważała kupno produktu nawilżającego do ciała, ten będzie na szczycie listy. Krakuski mają wygodnie, bo można go dostać stacjonarnie w drogerii Pigment przy Nowym Kleparzu.



Nieco innym produktem jest masło Vianka. Swój cudowny, żółty kolor zawdzięcza olejowi z rokitnika w składzie, a ponadto może poszczycić się zawartością innych cennych i silnie odżywczych olejów (awokado, shea, kakaowe i z pestek moreli), jak również tytułowym bohaterem: wyciągiem z cykorii, który ma działanie nawilżające, odżywcze i przeciwzapalne. 




Skład INCI (ze strony producenta):
Aqua, Glycine Soja Oil, Glycerin, Persea Gratissima Butter, Glyceryl Stearate, Sorbitan Stearate, Sucrose Cocoate, Cichorium Intybus Leaf Extract, Theobroma Cacao Seed Butter, Prunus Armeniaca Kernel Oil, Lecithin, Cera Alba, Hippophae Rhamnoides Oil, Cetearyl Alcohol, Tocopheryl Acetate, Xanthan Gum, Benzyl Alcohol, Parfum, Dehydroacetic Acid, Limonene, Linalool.


Pomimo tego, że jest to produkt określany mianem masła i faktycznie zostawia on lekką warstewkę ochronną na skórze, nie powiedziałabym, że jest to produkt tłusty ani ciężki. Przeciwnie, wchłania się dość dobrze, jednocześnie pozwalając na nieco dłuższy masaż niż w przypadku balsamu.



Ciekawą właściwością tego masła jest widoczne gołym okiem poprawienie kolorytu skóry (dziękujemy olejowi z rokitnika!), przez co moje białe jak śnieg nogi zaczynają nadawać się do publicznego odsłaniania bez obaw o porażenie blaskiem przechodniów. Naprawdę przyjemny efekt, nienachalny, a przy tym nie brudzi ubrań. Ktoś dobrze wyważył ilość oleju rokitnikowego w składzie.
Produktu jest 150 ml w szerokim słoiku, w cenie ok. 20 zł. Do kupienia TUTAJ!



W podobnym opakowaniu dostajemy viankowe peelingi. Mnie było dane wypróbować już drugi tej marki, o pierwszym pisałam TUTAJ
Okrutnie podobają mi się konsystencje tych peelingów - mocno kremowe, zwarte, a jednocześnie o świetnych właściwościach ścierających. Zastosowane z rękawicą kessa są w stanie w dziesięć minut odchudzić człowieka o 5 kg, a przy odrobinie samozaparcia można w ten sposób poradzić sobie całkiem ładnie ze zrogowaciałą skórą na stopach. Szacun za ten efekt!



Peeling z pestkami jeżyny jest zdzierakiem cukrowym, który czaruje pięknym, chabrowym kolorem i zapachem lawendy... Poza kolorem i zapachem produkt ten dostarcza skórze porządną dawkę nawilżenia i ukojenia - znów więc może sprawdzić się on w przypadku skóry suchej i wrażliwej. W tym przypadku jednak nałożyłabym peeling na wilgotną skórę i odczekała aż cukier się roztopi pod wpływem ciepła, a następnie wypeelingowała skórę samymi pestkami jeżyn - będzie do zdecydowanie delikatniejsza wersja, która nie podrażni skóry wrażliwej aż tak, jak może to zrobić peeling cukrem.

Skład INCI (ze strony producenta):
Glycine Soja Oil, Sucrose, Glyceryl Stearate, Cera Alba, Rubus Fruticosus Seed, Prunus Amygdalus Dulcis Oil, Glyceryl Laurate, Squalane, Tocopheryl Acetate, Benzyl Alcohol, Lavandula Angustifolia Oil, Parfum, Dehydroacetic Acid, Ci 77007.




Produkt w kontakcie z wodą tworzy mleczną, miłą skórze emulsję, która sunie gładko i nic się nie osypuje. Serdecznie nie znoszę gdy peelingi cukrowe czy solne są jedynie tłustą zawiesiną, która przecieka mi przez palce, a reszta rozsypuje się wszędzie tam, gdzie tego nie chcę. Tutaj jest bardzo porządna, kremowa konsystencja, dzięki której nie ma mowy o frustrującym marnotrawieniu kosmetyku. 
Po zastosowaniu na skórze zostaje konkretna warstwa olejów, której nie warto zmywać czy wycierać. Polecam spłukać resztki pestek i nie wycierać skóry ręcznikiem, lecz masować ją do wchłonięcia (wyparowania raczej) resztek wody. Ja wiem, że to jest praco- i czasochłonne, ale po pierwsze: produkt może lekko barwić jasne ręczniki, a po drugie: toż to gotowa oliwka/balsam do ciała.
Dobrze też rozumiem zastosowanie barwnika i nie mam o niego pretensji do technologów składających INCI. Robiłam takie peelingi - też kremowe, też z naturalnymi ścierniwami (różne pestki i paproszki), i nigdy, przenigdy nie udało mi się uzyskać ładnego koloru. Wyglądało to... cóż, średnio. Obawiam się, że nie udałoby się takim produktem skusić nikogo, nawet ultrasów naturalności. A tu - piękna ultramaryna cieszy oko, nie straszy szaro-bura emulsja z czarnymi kropkami :D Zadowolonam. Peeling kosztuje ok. 25 zł i dostać go można TUTAJ.



Olejki do ciała to już klasyka. Każdy w którymś momencie stosował oliwkę do pielęgnacji, a ja jestem ich zdecydowaną zwolenniczką - uwielbiam oliwki do ciała, moje włosy świetnie reagują na olejowanie, również sera kwasowo-witaminowe do twarzy robię na bazie olejów. Ta formuła po prostu sprawdza się u mnie najlepiej i uważam ją za najbardziej uniwersalną, ponieważ mogę dowolnie modyfikować tłustość takiego kosmetyku mieszając go na dłoni z dowolnym żelem - aloesowym, borowinowym czy choćby wszechdostępnym hialuronowym - dzięki czemu powstaje emulsja, którą skóra przyjmuje znacznie łatwiej. Ponadto nic tak nie chroni skóry, włosów czy paznokci jak właśnie oleje tworzące na ich powierzchni warstwę ochronną i wypełniając wszelkie ubytki. 



Ten konkretnie olejek jest szczególny, ponieważ - poza pięknym składem - ma cudny zapach: lekki, kwiatowo-owocowy, nienachalny. Nie zadusza. 
Skład jest prosty i piękny - bazuje na oleju sojowym, ale poszczycić się może dodatkiem olejów z wiesiołka i z pestek winogron. Dodatkowo, w składzie znajdujemy witaminę E, lecytynę jak również tytułowy olejek cynamonowy działający rozgrzewająco, pobudzający spalanie tłuszczu i jednocześnie przeciwzapalnie. Polecam wymasować sobie nim stopy, gdy przemarzną! Choć jego działanie rozgrzewające nie jest aż tak silne, jak choćby maści końskiej (nie liczcie na czerwone plamy na skórze!), to jednak jest odczuwalne. Myślę, że stosowany sumiennie może faktycznie pomóc w walce ze skórką pomarańczową. A na pewno będzie ona przyjemniejsza.


Skład INCI (ze strony producenta):
Glycine Soja Oil, Oenothera Biennis Oil, Vitis Vinifera Seed Oil, Tocopheryl Acetate, Lecithin, Cinnamomum Zeylanicum Bark Oil, Parfum.

Olejek
 ma lekką strukturę, dość ładnie się wchłania, zostawiając na skórze akceptowalną przeze mnie warstewkę ochronną. Lecytyny najwyraźniej jest w nim bardzo mało, w przeciwnym razie nie byłoby tak przyjemnie ;)
Uważam ten produkt za najlepszą dostępną obecnie propozycję z działu "oliwki do ciała" - piękny skład, piękny zapach, do tego cynamon i bardzo lekka formuła, a do tego poręczna butelka z pompką i kapturkiem czynią go produktem premium. Używam go z prawdziwą przyjemnością.
W opakowaniu jest 200 ml produktu, kosztuje niecałe 34 zł i do kupienia jest TUTAJ.

Widziałam ostatnio, że Vianek wypuścił również - po wielu namowach ze strony fanek (miałam w tym swój udział, a jakże) - olejek do włosów o obiecującym składzie. Chcę go bardzo, czym prędzej zużywam wszystkie oleje, które mi wypełniają półkę łazienkową i robię miejsce dla niego. 
Muszę też koniecznie dać szansę ich oliwce odżywczo-regenerującej z uwagi na olej rokitnikowy w składzie. Liczę na podobny efekt kolorystyczny na skórze, jak w przypadku masła! :)

Pochwalcie się, które produkty Vianka są Waszymi ulubieńcami? Czy ktoś na sali miał może już ten olejek do włosów?

Miłego dnia
Arsenic

Czy są na sali kokoty? Krótka historia o Shaal Nur od Etro

$
0
0

Wśród moich próbek niszowców, zamówionych jakiś czas temu w perfumerii Quality Missala znalazło się też maleństwo zaspokajające w zupełności moją wewnętrzną łajdaczkę, zwaną nieraz wdzięcznie podstarzałą prostytutką w starym futrze z szafy pełnej moli, ewentualnie krótko i zwięźle: kokotą. O co chodzi? Shaal Nur to - w moim subiektywnym odczuciu - siostra słynnego Shalimara, pudernicy mało wdzięcznej, budzącej najpodlejsze skojarzenia, a jednak mającej ogromne branie.

Tak, czytałam recenzję tego zapachu u Sabbath, widziałam skład na Fragrantice... ale skojarzeniu oprzeć się nie mogę, przy czym uważam, że Shaal Nur to zdecydowanie lepsza, bogatsza, dojrzalsza i po prostu piękniejsza... yyy, kokota niż Shalimar. Ostrzyłam zęby na tego ostatniego, był na mojej chciejliście i uzbrajałam się w próbki, nosiłam, tęskniłam, byłam tolerancyjna dla tej denerwującej maniery, w którą zapach ów popadał po jakimś czasie - chodzi mi konkretnie o tę pudrowość, która mnie doprowadza do szewskiej pasji. W dodatku wszystkie najlepsze chwile spędzone z tym zapachem można było liczyć, dosłownie, w sekundach, a mimo to... brałabym. 


Źródło: http://www.perfumeriaquality.pl/produkt/?product=etro-shaal-nur-edt-100ml

Magia marki? Nie wiem. Faktem jest, że zarówno Shalimar (mowa tutaj o tym pierwszym, klasycznym), jak i Shaal Nur (choć ten już bardziej) odstają zapachowo od całej mojej kolekcji i preferencji. Pudrowo-waniliowo-retro-kwiatowe klimaty to zupełnie nie ja, uzbrojona po zęby w neroli, oud i pieprz. 

A jednak, nosząc Shaal Nur czułam, że to jest właśnie to - bogaty, zmienny, ciekawy zapach, w którym ta najlepsza, najbardziej interesująca faza shalimarowa trwa przez długie, długie godziny. I nie ma pudru. Śmiem zgadywać, że petitgrain w otoczeniu cytrusów i kolendry (którą bardzo wyraźnie i czysto czuć na mojej skórze - uwielbiam!) podkręcają tutaj imprezę najbardziej. W Shalimarze interesujące nuty irysa z cytrusami szybko rozpływają się w lepkim sosie waniliowo-piżmowym. I to mnie przez te wszystkie lata powstrzymywało jednak przed ich kupieniem, choć chciejstwo było wielkie.


Źródło: http://ksiazkizbojeckie.blox.pl/2012/04/Kobieto-puchu-marny-Nana.html

Shaal Nur gaśnie bardzo długo, dopiero po wielu godzinach, późno w nocy lub nad ranem. I robi to z wdziękiem, ujawniając swoje bardziej naturalne, zielone oblicze. Pojawia się nawet szlachetny choć leciutki dymek kadzidlano-paczulowy. Nadal jednak mówimy o zapachu dość specyficznie kokieto-inwazyjnym, słodkawym, imprezowym. Ot, spod warstwy makijażu w coraz trzeźwiejszych okolicznościach, nomen omen, przyrody, widać w tej kokocie dziewczynę. 

Pozdrawiam,
Arsenic

Organic Shop maska do włosów fig & almond od Beauty Olive

$
0
0


Każdy, kto widział ostatnio moje włosy w "pełnej krasie", a więc rozpuszczone (dosłownie - jak bachory!) i rozpuszone, pomyślał, że przydałaby im się porządna maska nawilżająca. Cóż, ja też tęsknię za czasami, gdy sobie po prostu rosły, były gładkie i lejące, i niewiele musiałam z nimi robić aby wyglądały po prostu dobrze. Stan włosów zwykle jednak doskonale odzwierciedla stan całego organizmu, gdy się w nim źle dzieje, trudno aby i one wyglądały nieskazitelnie. Postanowiłam jednak walczyć o ich dobry wygląd, pomaga mi w tym ostatnio maska marki Organic Shop, do której zalet należą dobry skład, działanie i... cena.

Skład maski jest dość nieskomplikowany i opiera się na lekkich emolientach z odrobiną protein pszenicy, z dodatkiem wygładzającego ekstraktu z figi bogatego w witaminy A i C. Nie zabrakło również antystatyku ułatwiającego rozczesywanie najbardziej suchych i opornych pasm. Ponadto mamy w składzie też stary, dobry olej kokosowy oraz lekki i świetnie kondycjonujący włosy olej migdałowy.



Skład INCI (ze strony dystrybutora): 
Aqua, Cetearyl Alcohol, Glycerin, Distearoylethyl Dimonium Chloride, Cocos Nucifera Oil (olej kokosowy),  Ficus Carica Fruit Extract* (organiczny ekstrakt z greckich fig), Prunus Amygdalus Dulcis Oil* (organiczny olej ze słodkich migdałów), Tocopherol (witamina E), Hydrolyzed Wheat Protein, Guar Hydroxypropyltrimonium Chloride, Benzyl Alcohol, Dehydroacetic Acid, Sodium Benzoate, Potassium Sorbate, Citric Acid, Parfum, CI 77491
(*) – składniki pochodzące z organicznych upraw


Postać tego kosmetyku to dość zwarta, choć lekka i gładka emulsja w mlecznofioletowym kolorze. Nie spływa z włosów, aplikuje się ją bardzo komfortowo. 



Jest dość wydajna, choć posiadaczki naprawdę długich i do tego gęstych włosów i tak wiedzą swoje ;) Mimo wszystko, opakowanie 250 ml zużyłam w ok. dwa miesiące regularnego stosowania - mam tutaj na myśli aplikację po każdym myciu, czyli dwa razy w tygodniu. Nie trzaskam się, jak trzeba działać to działam.


Moim ulubionym sposobem jej stosowania było zmieszanie porcji maski na dłoni z niewielką ilością oleju Khadi (pisałam o nim TUTAJ) i rozprowadzenie na pasmach włosów. Powtarzałam czynność do momentu, w którym uznałam, że każdemu włoskowi się dostało, potem zawijałam je w luźny kok i zostawiałam w spokoju na ok. 10-15 minut. 
Nie spłukiwałam mieszaniny zbyt dokładnie wiedząc, że moim włosom to nie zaszkodzi, a wręcz tego potrzebują. Moje włosy są w stanie przyjąć po umyciu naprawdę sporą ilość oleju i wyglądać dobrze, ale nie sugerujcie się mną - sami wiecie najlepiej, co robi dobrze Waszej fryzurze. 
Po wyschnięciu faktycznie nadawały się do pokazywania ludziom przez jakiś czas i generalnie byłam zadowolona z działania tej maski, choć nie miałabym nic przeciwko, gdyby nawilżała intensywniej - zabrakło mi w składzie większej ilości humektantów. Mamy tutaj wyłącznie glicerynę i wydaje mi się, że jak na moje potrzeby to za mało. Aczkolwiek - ja mam naprawdę ostatnio włosy w opłakanym stanie, weźcie na to poprawkę.

Niemniej, maska świetnie nadaje się do wszelkich eksperymentów "kulinarnych", jak np. dodawanie cukru i tego typu historie (a na cóż cukier? TUTAJ). Z uwagi na lekką i bezproblemową konsystencję rozrabia się zarówno z wodą z cukrem,  jak i z niewielkimi ilościami olejów idealnie, po prostu zwiększając swoją objętość.

Organic Shop to marka dla mnie nowa, wiem o niej niewiele, ale po tym produkcie zapamiętałam ją jako przyzwoitą i wartą sprawdzenia. A teraz najlepsza część - pudełko 250 ml tej maski kosztuje... werble... 10 zł. Do kupienia w sklepie Beauty Olive - KLIK!

Pozdrawiam
Arsenic

SO BIO Nawilżający podkład w płynie

$
0
0


Wydaje mi się, że właśnie z powodu podkładów o tak lekkiej formule, których używanie jest problematyczne ("wstrząsnąć przed użyciem", rozwarstwiająca się, "dwufazowa" konsystencja, formuła zapewniająca wyjątkową lekkość, ale bardzo lejąca, wymuszająca ostrożność), ktoś wpadł na pomysł sprzedawania ich w formie nasączonych nimi gąbeczek, tzw. poduszek. Cóż, jest to jakiś pomysł, choć "poduszkowce" uważam za chwilowy trend. 

Produkty takie jak So Bio nawilżający podkład w płynie nie wyjdą z mod. Nie trzeba specjalnej mody aby, wzorem najlepszych wizażystów,  korzystać z dobrodziejstw profesjonalnych produktów podanych najprościej - w wygodnej buteleczce bez dozownika i bez udziwnień. 



W tej konkretnie znajduje się bardzo lejący podkład, z którym należy obchodzić się ostrożnie. Wstrząsnąć buteleczką, aby pigmenty mające tendencję do osiadania na dnie połączyły się z resztą formuły, a następnie - zatykając palcem otwór buteleczki - przewrócić ją do góry nogami aby trochę produktu zostało na palcu. To dla mnie najwygodniejszy sposób, można też po prostu wylać odrobinę podkładu w zagłębienie dłoni.



Podkład nie obciąża skóry i może zapewnić dość przyzwoite krycie, które można stopniować. Formuła kosmetyku sprawia, że wtapia się on w skórę bardzo ładnie a nakładanie kolejnych warstw nie powoduje powstawania smug. Niestety, kolor najjaśniejszy: 01 beige nude ma dość ciepłą tonację, zdecydowanie nie sprawdzi się więc u typów chłodnych. Chyba, że postanowicie posmarować nim całą twarz wraz z uszami, szyję, dekolt aż do granic garderoby a także ramiona i dłonie :) To się da zrobić, bo produkt jest zaskakująco wydajny. Używam go od wiosny na moje biedne, mlecznobiałe nogi, aby nie raziły przechodniów... Mieszam go z niewielką ilością zbyt ciemnego dla mnie podkładu... i to daje radę. A przy okazji zakrywa różne przebarwienia czy pamiątki po maszynce ;)



Skład jest bardzo przyjemny. Poza składnikami budującymi konsystencję, "ciało" kosmetyku, mamy tutaj kilka frykasów mających za zadanie zrobić naszej skórze dobrze. Zaczyna się od hydrolatu z rumianku rzymskiego działającego kojąco, mamy też ekstrakt z kłącza kosaćca o działaniu anty-aging i przeciwzapalnym, jak również nawilżający kwas hialuronowy i garstkę ekstraktów owocowych, jednak w ilości już "podkonserwantowej". Fajnie jednak, że są. 
Żałuję, że kolorystyka tych podkładów nie jest bardziej zróżnicowana, używałabym takiego produktu z wielką chęcią. Idealnie nadaje się na lato, dobrze trzyma się skóry, nawet tej uzbrojonej w filtry przeciwsłoneczne - sprawdziłam, a co. Żółta twarz mnie nie powstrzymała.
Niestety, produkt występuje w 3 odcieniach, z czego każdy kolejny o wyższym numerze jest zapewne ciemniejszy od mojego, a dodatkowo dla mnie w zbyt ciepłej tonacji. Do kupienia w drogerii Matique: KLIK!

Pozdrawiam
Arsenic

Nowa seria filmów: szybka analiza składu, dzisiaj na tapecie masło odżywcze z wyciągiem z cykorii Vianek

$
0
0


Najlepsze pomysły wpadają mi do głowy gdy idę spać :) Tym razem wymyśliłam szybką analizę składu wybranego kosmetyku, podaną w formie krótkiego filmu. Niewiele się zastanawiając, nakręciłam pierwszy tego typu materiał a jego bohaterem jest viankowe żółciutkie masło do ciała z ekstraktem z cykorii.
Film jest do obejrzenia tutaj: 



Na adres a.galiszkiewicz@gmail.com przysyłajcie mi zdjęcia składów kosmetyków, których podobną analizę składu chcecie obejrzeć na moim kanale. Od razu prośba - niechaj to będą aktualne zdjęcia, ponieważ producenci często lubią składy swoich produktów zmieniać. Zanim więc wyślesz mi zdjęcie składu znalezione w internecie, upewnij się, że jest ono aktualne, tj. skład tego kosmetyku nadal wygląda tak a nie inaczej.
Oczywiście, sprawy się upraszczają gdy sami zrobicie zdjęcie kosmetyku, który posiadacie, lub który znajdziecie w sklepie. Nie obiecuję jednak, że dam radę tego samego dnia, ba! tego samego tygodnia nawet na Waszego maila ze zdjęciem składu odpowiedzieć filmem z jego analizą. Jeśli próśb będzie dużo niewykluczone, że po prostu będę musiała wybierać i wówczas albo poproszę Was na Facebooku o zagłosowanie, który skład rozpracowujemy, albo wybiorę sama to, co wyda mi się ciekawszą opcją.

Proszę o konstruktywne komentarze - co dodać, co zmienić, a co jest ok? 
Pozdrawiam serdecznie,
Arsenic

Perfumy Swiss Arabian od perfumerii Zapach Orientu: Karima, Azza i Mukhalat Barq

$
0
0

O nowej perfumerii oferującej nieznane mi do tej pory perfumy marki Swiss Arabian dowiedziałam się od Kuny Domowej. Jest ona przeze mnie regularnie zarażana miłością do perfum w olejku już od lat i choć nadal zatyka nos czując ode mnie hardkorowe mieszanki oudowe, to widzę, że lżejsze, bardziej kobiece zapachy bardzo przypadły jej do gustu i - tak jak ja - ceni sobie bardzo ich trwałość. 
Ową nową perfumerią na rynku jest Zapach Orientu, w której już teraz kupić można największe szlagiery Al Haramain i Rasasi oraz spróbować nowości właśnie od Swiss Arabian. Nigdzie indziej w Polsce tej marki jeszcze nie ma. Czyż mogłam przejść obok tych olejków obojętnie? Ja? 




No więc mam trzy: Karima, Azza Silver i Mukhallat Barq. Wybierałam je opierając się na liście nut zapachowych, wiedząc wszakże jak często jest to zawodna metoda. W perfumach arabskich można łatwo zakochać się niezależnie od tego czy dane nuty wydawałyby się nam odpowiadać czy nie. Jeśli nie potraficie się zdecydować, Pani Magda z perfumerii świetnie doradza i potrafi sama wyczuć jakie perfumy podobałyby się danej osobie najbardziej na podstawie jej wcześniejszych wyborów czy listy ulubionych zapachów. Warto więc ją poprosić o pomoc.

Dodatkowo, wartym wspomnienia ułatwiaczem życia są pomysłowe próbki arabskich zapachów, którymi właścicielka nasącza płatki tkanin i wizytówki, a wszystko zamknięte w strunowym woreczku. Próbki te kosztują symboliczny grosz a pozwalają zapoznać się z zapachem przed decyzją o kupnie roll-ona. Ja wiem, że takie roll-ony drogie nie są i kupowanie zapachów arabskich w ciemno to cała frajda, ale... w istocie jest to filozofia dorobiona do faktu, że w Polsce nie ma gdzie stacjonarnie i na spokojnie sobie tych olejków powąchać.




Mam garść tych próbek i potwierdzam, że przechowują zapach wystarczająco długo aby rozgryźć jego charakter a nawet - w ograniczonym stopniu, rzecz jasna - poczuć jego magię przemiany. Zapachu jest dość, aby po pierwszym otwarciu przetransferować go na skórę pocierając ją płatkiem tkaniny. Nie jest to więc li jedynie wąchaniem tekturki nieustannie kojarzące mi się z przyklejaniem nosa do szyby cukierni - zapach naprawdę można poczuć.
Świetny, autorski pomysł, brawa za niego!


Swiss Arabian Karima
Podlinkowałam Wam ten zapach do polskiego portalu Fragrantica, abyście mogli sobie zerknąć na piramidę zapachową. W moim odczuciu jest to klasyczny, kobiecy Orient - dokładnie taki, jakim go sobie wyobrażamy, taka średnia wyciągnięta ze wszystkich wyobrażeń. Kwiatowy, dość krzykliwy ale jednocześnie ciepły i słodki, podbity miękkim piżmem. 
Noszę go najrzadziej spośród tych trzech, bo to jednak nie moja kategoria, ale potrafił zaskoczyć nawet mnie: któregoś razu po kilku godzinach noszenia zagrał na nutę bardzo dziką i zieloną, co mi się okrutnie spodobało... Ale nieczęsto mu się to zdarza. Zwykle jest to po prostu klasyczny, do bólu kwiecisty Orient wygasający po jakimś czasie kremowym, lekko zwierzęcym piżmem. 
Gdyby jednak dodać do niego trochę pieprzu i neroli... hmmm...

Swiss Arabian Azza
Bardzo zależało mi na tym zapachu po zapoznaniu się z piramidą nut (podlinkowałam do Fragry). Jest to kategoria męska i czytając o kminku, szafranie, oudzie i skórze wyobrażałam sobie potężny zapach, którego kropla obezwładnia cały autobus w godzinach szczytu... A tymczasem to jest przepiękna, spokojna choć dość mocna dla początkujących nosów kompozycja przede wszystkim szafranu, oudu i skóry. Rozwija się bardzo powoli, cały czas lekko poskrzypując nową, świeżą skórą. Kminku nie stwierdzam na mojej skórze (szkoda!), ale szafran delikatnie podbity nutami drewna - jak najbardziej. Stanowczo polecam go każdemu ceniącemu sobie klasyczne, mało inwazyjne, ale świetnej jakości zapachy o niezbyt zadziornym charakterze, mające jednak to hipnotyzujące "coś" nakazujące wracać do nadgarstków i zagłębień łokci wciąż i wciąż. I nie ma tutaj znaczenia płeć - w moim odczuciu jest to doskonały uniseks.
Jak na "araba" przystało, jest to zapach ekstremalnie trwały i dość mocny, ale również bliskoskórny. Udało mi się zwiększyć jego "pole rażenia" dając kroplę tego zapachu na końcówki włosów - po rozpuszczeniu same tworzyły naturalną kurtynę zapachu przy każdym poruszeniu.




Swiss Arabian Mukhalat Barq
Mój absolutny faworyt w tym zestawieniu, jeden z tych zapachów, które od razu w całości pochłaniają moją uwagę. Po otrzymaniu olejków od perfumerii, przez pierwszy tydzień nosiłam i wąchałam w zasadzie tylko ten jeden zapach nie mogąc skupić uwagi na jakimkolwiek innym. Uwiódł mnie niesamowicie ciepłym otwarciem w postaci świeżo rąbanego drewna wymieszanego z palonym cukrem - karmelem. Nie mlecznym karmelkiem, ale spalonym na brąz, wciąż słodkim, ale drażniącym i pobudzającym cukrem. Gdzieś tam w tym wszystkim dodatkowo plącze się kardamon z cynamonem, a całość odświeżona jest nutami cytrusowymi - choć tych ostatnich naprawdę jest zaledwie szczypta, ot, tyle żeby zapach musował, nie był jednostajny. 
Róży - na szczęście - nie stwierdzam, choć to pewnie ona właśnie nadaje zapachowi charakterystyczną, jabłkowo-kremową gładkość i definiuje zapach jako jednoznacznie orientalny. Ale nie dominuje i bardzo się z tego cieszę - orientalnych kombinacji różano-oudowych mam już powyżej uszu. Jak słusznie stwierdziła Pani Magda, jest to zapach dla osób, które już znają możliwości olejków arabskich i nie straszna jest im ich moc. Bo tutaj moc jest wielka, choć piękna. 
Ale, jak się okazało, najlepsze było dopiero przede mną. Mężczyzna, zainteresowany moją pozą (nos wetknięty w zagłębienie łokcia przez pół dnia, oczy przymrużone), podchodzi, zagaduje i w tej chwili wpada mi do głowy ta myśl jedna na milion - wysmarujemy tym zapachem Mężczyznę! Pomijam cyrki jakie odstawił podczas rzeczonego smyrania, ale efekt... na mnie ten zapach jest piękny, ale dopiero męska skóra go dopełnia prawdziwie. 
Nie oddałam mu tego roll-ona tylko dlatego, aby nadal mieć tę błogą frajdę z ubierania go w ten zapach a potem, po jakimś czasie, sprawdzania jak się rozwinął. Za każdym razem zaskoczona jestem tym oczywistym i niemożliwie doskonałym dopasowaniem. A zawsze wydawało mi się, że mojemu Mężczyźnie pasują wyłącznie nuty lekkie i zielone...




Olejki przychodzą do nas w uroczych i poręcznych, aksamitnych woreczkach zaciąganych na sznurek - super sprawa gdy roll-on ma towarzyszyć nam w torebce i przetrwać takie życie w całości. Poza tym, same buteleczki jest bardzo przyjemnie wziąć do ręki. Są wykonane z matowego szkła co wraz z aksamitnym woreczkiem daje poczucie obcowania z czymś lepszej kategorii. I tak jest, same zapachy są naprawdę dobrej jakości. Nie ma tutaj mowy o sztucznych czy słabych zapachach, pięknie grają, pięknie się rozwijają, są bardzo trwałe i intensywne, a do tego bardzo ciekawe, niesztampowe, warto dać im szansę.

Miłego dnia
Arsenic

Arszenik i zielone pomidory

$
0
0

Upały skończyły się jak nożem uciął, przez co moje zbyt późno posadzone pomidory nie miały szans dojrzeć na krzaku. Wzięłam to na klatę - a konkretniej 5 kg zielonych pomidorów z krzaków i poszłam szperać w internetach, bo coś tam kojarzyłam, że można smażyć, ale że sraczka i zatrucie z drugiej strony... I jak zwykle niezawodna Gosia z bloga Trochę Inna Cukiernia (tak, ta od książki o jadalnych chwastach!) wyjaśniła mi wszystko jak chłopu na miedzy. Podlinkowałam, poczytajcie o rzekomej toksyczności zielonych pomidorów a także ich liści, które są tak smaczne, że aż mam chęć przejść się na kompostownik i przeprosić z wyrzuconymi już krzakami pomidorowymi, pełnymi aromatycznych, wspaniałych listków. Bazylia i oregano się chowają! 

No więc siedzę w tej kuchni przy stole zawalonym zielonymi pomidorami i powstał plan. Bo, oczywiście, mogę czekać do Świąt aż one sobie tam dojrzeją na parapecie, a prędzej raczej spleśnieją, wyschną i się pomarszczą, przykurzą, spadną pod stół i diabeł je ogonem nakryje. A można też spróbować czegoś nowego i ja w to wchodzę. 

Podparłam się przepisami ze wspomnianego już bloga Małgorzaty, której wyobraźnia kulinarna zdaje się nie mieć granic, więc i na tak nietypowy składnik jak zielone pomidory znalazłam u niej co najmniej trzy opcje. Przy czym jej przepis na sałatkę zimową z zielonych pomidorów wydał mi się najsmaczniejszy, porównując go z innymi znalezionymi w internecie. Wiem, że zielone pomidory są kwaśne (nie byłabym sobą, gdybym jednego nie ugryzła w drodze do domu, co?), ale w którymś przepisie do zalewy octowej należało dodać aż szklankę cukru. No, nie. Nie. Jak będę chciała zrobić konfiturę, to zrobię. Póki co, zależało mi na przepisach oferujących bardziej wytrawne smaki.



W zasadzie trzymałam się jej przepisu z jednym małym wyjątkiem - do każdego słoika dodałam, poza gorczycą i pieprzem, także po kilka ziaren kolendry. Bo lubię okrutnie i jem ją ze wszystkim. 
Pomidory pociachałam na grube plastry, ale teraz myślę sobie, że może kolejną taką sałatkę przygotuję z pomidorów pokrojonych np. w ósemki. Albo w ogóle z samych małych pomidorków wrzuconych do słoika w całości. Wydaje mi się, że - zwłaszcza w przypadku dużych egzemplarzy - ósemki prezentowałyby się po prostu lepiej niż wielkie zielone krążki. 
Inną sprawą jest fakt, że już zalewając je zalewą zorientowałam się, że mogłam śmiało je powciskać ciaśniej - widzicie to, prawda? W każdym słoiku jest jeszcze mnóstwo miejsca - ot, kolejna nauczka na przyszłość. I czosnku bym dodała. 
Brzmi, jakbym planowała już zawsze sadzić pomidory zbyt późno aby produkować te słoiki ;) Prawda jest taka, że gdy się ma własne pomidory, to kilka zielonych zawsze na koniec zostaje i szkoda je wyrzucać, skoro można z nich zrobić coś smacznego i nowego. 
Tę sałatkę robię pierwszy raz w życiu. Jeszcze nie wiem, czy polecam.

Drugą opcją na wykorzystanie zielonych pomidorów już teraz, w tej chwili, jest po prostu usmażenie ich w cieście. Znów podparłam się przepisem Gosi na smażone zielone pomidory, ale nie trzymałam się go ściśle - wyznaję zasadę, że ciasto, tak jak krem do twarzy, czy zupę, robi się "na czuja" :) Jeśli wiem, jaką konsystencję chcę uzyskać i z grubsza ogarniam, że mąka zagęszcza a woda rozcieńcza to trudno takie danie zepsuć. Dlatego nie powiem Wam, jakie były u mnie proporcje składników - trzymajcie się przepisu Gosi, podlinkowałam go wyżej. I będzie dobrze.



Do swojego ciasta dodałam łyżeczkę curry, bo lubię, a ponadto kręci mnie ten żółciutki kolorek. Plastry zielonych pomidorów maczamy w cieście i smażymy na porządnie rozgrzanym oleju. Gotowe placki trzeba porządnie odsączyć z nadmiaru tłuszczu na papierze. 
I od razu mówię, że co następuje:

  1. nie jest to pokarm mojego życia - pomidory są kwaskowate, jędrne i trzeba to po prostu lubić, ale od czasu do czasu, czemu nie, przegryzłabym właśnie coś takiego,
  2. polecam nie kroić pomidorów na zbyt grube plastry - im cieńsze, tym bardziej chrupiące i delikatne będą placuszki. Dla mnie - smaczniejsze,
  3. nowicjusze i ogół nie uznający podobnych dziwactw a chcący jednak spróbować może raczej zasmakować bardziej w plackach warzywnych zrobionych np. z cukinii czy nawet ziemniaczanych z dodatkiem pokrojonych drobno zielonych pomidorów. W wersji z plastrami mamy już konkret - jędrny, kwaskowaty, zielony pomidor, w który trzeba się wgryźć i to może budzić opór u niektórych.
W planach mam jeszcze zrobienie konfitury z reszty zielonych pomidorów. I jaram się na samą myśl o niej, bo na zdjęciach wygląda obłędnie. 
Jedliście kiedyś zielone pomidory? Macie jakieś ciekawe przepisy, których jeszcze mogłabym spróbować?

Buźka
Arsenic

Lush Botanicals krem ultranawilżający In The Air + rabat dla Was!

$
0
0


Dzień dobry! Odezwała się do mnie jakiś czas temu Pani Anna przedstawiając mi swoją markę Lush Botanicals. Nazwa, poza oczywistym skojarzeniem ze starym, dobrym Lushem produkującym świecące i śpiewające kolędy petardy do kąpieli, nie mówiła mi wiele. Jednak po wejściu na stronę od razu zorientowałam się w temacie i przypomniała mi się marka Ilua, o której ostatnio trochę ucichło, również produkująca świeże kosmetyki pakowane w szkło Miron Glass.

Zapytałam zresztą Panią Annę o to podobieństwo, które pewnie i Was intryguje, ale na podobieństwie się kończy: "Ilua i Lush Botanicals spotykają się w kilku punktach, ale to niepowiązane ze sobą marki".
O co więc chodzi? Lush Botanicals produkuje tzw. kosmetyki świeże, naturalne i o bardzo bogatych składach, oraz... bez konserwantów. Kosmetyki należy trzymać w lodówce i zużyć (w przypadku składów zawierających wodę) w ciągu 10 tygodni, lub 6 miesięcy w przypadku serów olejowych, a dodatkowo są pakowane w szkło Miron Glass, o którego działaniu przeczytacie więcej TUTAJ. Szkle Miron Glass przyglądam się już od jakiegoś czasu i - póki co - czekam z opinią. Być może faktycznie jest to tak proste - wszak niektóre leki i substancje również trzymamy w ciemnym szkle aby zapobiec ich utlenianiu, prawda? O tym, w jaki sposób przygotowywane są kosmetyki Lush Botanicals przeczytać można TUTAJ - bezpośrednio na stronie producenta.
Postanowiłam w to wejść i opowiedzieć Wam o kremie ultranawilżającym In The Air - moja skóra nawilżenia ostatnio potrzebuje szczególnie, a dodatkowo przyciągnęło mnie do tego kremu mleczko pszczele... jak i cała reszta składu. 


 Nie jestem fanką składów opartych wyłącznie na wyciągach roślinnych i olejach w ilości przytłaczającej - zdecydowanie wolę trzy, pięć ekstraktów dobranych w sposób przemyślany, ukierunkowany na pomoc w pielęgnacji cery z konkretnym problemem, jak to robi np. Sylveco. W tym przypadku jednak lód moich wątpliwości topią inne dodatki do składu. 

Skład INCI kremu In The Air Ultramoisturiser Lush Botanicals:
  • Citrus Aurantium Amara (Neroli) Flower Water, hydrolat neroli,
  • Aqua, woda,
  • Actinidia Chinensis (Kiwi) Seed Oil, olej z nasison kiwi charakteryzujący się wysoką zawartością NNKT, posiada również witaminy C i E, a także magnez i potas. Polecany do pielęgnacji cery dojrzałej, suchej i podrażnionej.
  • Vitis Vinifera (Grape) Seed Oil, olej z pestek winogron,
  • Betaine, betaina, a dokładniej N,N,N-Trimetyloglicyna, to związek chemiczny o charakterze organicznym, który zalicza się do wielkiej grupy betain. TMG jest pochodną glicyny – najprostszego aminokwasu białkowego. Substancja ta występuje przede wszystkim w burakach cukrowych gatunku Beta vulgaris L., od których pochodzi nazwa zwyczajowa tego związku. W kosmetykach pełni rolę silnie nawilżającego humektantu, jest także antystatykiem.
  • Cetearyl Olivate, Sorbitan Olivate, szerszej publiczności składniki te znane są pod postacią Olivem 1000, czyli emulgatora o bardzo przyjemnych właściwościach ciekłokrystalicznych. 
  • Glycerin, gliceryna (wszystkim przejętym sposobem pozyskania tejże, dedykuję link: KLIK!)
  • Isostearyl Isostearate, stary, dobry Crodamol ISIS z Crody, po ludzku mówiąc: roślinny ciekły wosk pomagający "zbudować" konsystencję kremu,
  • Royal Jelly, mleczko pszczele, stymuluje metabolizm skóry, regeneruje i wspomaga gojenie, bardzo polecam lekturę o tym składniku: KLIK!
  • Aloe Barbadensis Leaf Juice, sok z aloesu, nawilża, chroni i koi, bogaty w aminokwasy, enzymy, witaminy i minerały. Ma działanie przeciwbakteryjne. Działa na skórę łagodząco, nawilżająco, wygładzająco, a nawet przeciwzapalnie.
  • Vaccinium Macrocarpon (Cranberry) Seed Oil, olej żurawinowy, wykazuje dużą aktywność antyoksydacyjną. Ma najsilniejsze własności nawilżające spośród wszystkich olejów. Posiada naturalny stosunek 1:1 kwasów Omega-3 i Omega-6 dzięki czemu idealnie odżywia skórę. 
  • Rubus Idaeus (Raspberry) Seed Oil, olej z pestek malin, jego właściwości zostały wspaniale opisane na BU: KLIK!
  • Ribes Nigrum (Black Currant) Seed Oil, olej z pestek czarnej porzeczki, jak wyżej: KLIK!
  • Prunus Avium (Cherry) Kernel Oil, olej z pestek czereśni. Olej bardzo podobny do oleju ze słodkich migdałów, ale mniej tłusty i o korzystniejszych właściwościach prozdrowotnych i w pielęgnacji skóry. Głównie za sprawą unikalnego wielonienasyconego kwasu alfa-oleostearynowego.
  • Butyrospermum Parkii (Shea) Fruit Butter, masło shea,
  • Citrullus Vulgaris (Watermelon) Seed Oil, olej z pestek arbuza, zwany również olejem ootanga lub kalahari. Jest to wyjątkowo lekki i rzadki olej, który bardzo dobrze się wchłania, nawilża skórę i łagodzi podrażnienia. Ma stosunkowo długą datę przydatności do użycia.
  • Simmondsia Chinensis (Jojoba) Seed Oil, olej jojoba,
  • Olea Europaea (Olive) Fruit Oil, oliwa z oliwek, 
  • Helianthus Annuus (Sunflower) Seed Oil, olej z nasion słonecznika, 
  • Sodium Hyaluronate, hialuronian sodu, mukopolisacharyd ograniczający TEWL a także humektant, 
  • Tocopherol, witamina E,
  • Panthenol, prowitamina B5, 
  • Aloe Barbadensis Leaf Extract, ekstrakt z liści aloesu, nawilża, regeneruje, stymuluje produkcję kolagenu i elastyny, 
  • Punica Granatum (Pomegranate) Fruit Extract, ekstrakt z granatu zawiera charakterystyczny tylko dla owoców granatu kwas punikowy (Omega-5), zaliczany do sprzężonych kwasów tłuszczowych, który charakteryzuje się intensywnymi własnościami przeciwzapalanymi (niweluje stany zapalne w komórkach skóry) oraz przeciwobrzękowymi. Owoc granatu jest jedyną rośliną zawierającą sprzężone kwasy tłuszczowe. Jest to składnik o wysokiej aktywności antyoksydacyjnej, odżywczej oraz przeciwzmarszczkowej, wzmacniającej skórę i korygującej już zaistniałe objawy starzenia skóry. Polecany w przypadku cery dojrzałej, zniszczonej, suchej, podrażnionej, z objawami fotostarzenia. Stosowany również w pielęgnacji skóry trądzikowej, przy egzemie, łuszczycy i trądziku różowatym.
  • Prunus Amygdalus Dulcis (Sweet Almond) Seed Extract, proteiny ze słodkich migdałów, działają nawilżająco, łagodząco, zmiękczająco.
  • Vitis Vinifera (Grape) Fruit Extract, ekstrakt z owoców winogron o silnym działaniu przeciwutleniającym. Doskonały artykuł o tym składniku znajdziecie na portalu Biotechnologia: KLIK!
  • Citrus Grandis (Grapefruit) Seed Extract, wyciąg z nasion grejpfruta wykazuje właściwości przeciwgrzybiczne, przeciwbakteryjne i przeciwwirusowe. Znalazłam w necie informację, że w połączeniu z witaminami i antyoksydantami efektywnie konserwuje kosmetyki naturalne. Niestety, brakowało odnośnika do źródeł tej informacji, dlatego - choć nieco bardziej uspokojona - jednak nie będę na tym polegała.
  • Nelumbo Nucifera (Pink Lotus) Flower Oil, absolut różowego lotosu. Orgazm dla nosa, tyle powiem.  Czym są absoluty - napisałam poniżej.
  • Citrus Nobilis (Mandarin Orange) Peel Oil, olejek eteryczny mandarynkowy, 
  • Citrus Aurantium Dulcis (Sweet Orange) Peel Oil, olejek eteryczny ze słodkiej pomarańczy, 
  • Citrus Limonum (Lemon) Peel Oil, olejek eteryczny limonkowy, 
  • Limonene, jednopierścieniowy weglowodór terpenowy. Znajduje się na liście potencjalnych alergenów.
Na szczęście więc nie jest to wyłącznie chaotyczna mieszanina wszystkich dostępnych olejów z jak największą ilością ekstraktów roślinnych, dobranych "według ceny rosnąco". Znalazło się tutaj kilka bardzo wartościowych składników o działaniu silnie nawilżającym, antyoksydacyjnym, regenerującym i odżywiającym, takich jak np. mleczko pszczele, betaina, witaminy, hialuronian sodu czy ekstrakty z granatu i winogron. Absolut i olejki eteryczne są miłym dodatkiem dopieszczającym nas jeszcze bardziej.
Nawiasem mówiąc, niektóre z tych olejów bardzo chciałabym poznać w czystej postaci - takie np. oleje z pestek czereśni czy z czarnej porzeczki brzmią jak naprawdę niezłe składnik moich serów olejowo-kwasowych. 



Kilka słów o tym, czym są absoluty, bo nazwa zarówno w INCI jak i zwyczajowa mogą być dla Was nieco mylące. To nic innego jak olejki eteryczne danej rośliny, jednak pozyskane nie techniką destylacji ale z użyciem rozpuszczalników, np. heksanu czy alkoholu etylowego. Ekstrakcję rozpuszczalnikiem stosuje się w przypadku bardzo delikatnych kwiatów, które pod wpływem działania wysokich temperatur ulegają zniszczeniu zanim oddadzą swoją duszę ;) Absoluty to drogie surowce, ale są też bardziej skoncentrowane i pachną "całą rośliną", wraz ze wszystkimi niuansami, bardzo naturalnie. Na przykładzie absolutu jaśminu przekonałam się dawno temu, że sztuczne aromaty jaśminowe można śmiało postawić w dziale "fantasy & fiction" - zresztą wiecie o co chodzi. Zapachy jaśminowe w świecach czy perfumach a po prostu pęk świeżego jaśminu to dwa zupełnie różne światy. Cóż, absolut pachnie właśnie tak, jakbyście zanurzyli twarz w pęku świeżych kwiatów.

Tak, swój krem trzymam w lodówce i choć nie lubię tego robić, przywykłam. Od lat robię sobie kosmetyki sama i zdarza mi się małych porcji nie konserwować - wówczas też lądują w znanym mi kąciku lodówki. Rozumiem jednak, że jest to upierdliwe i nie każdemu taka forma przechowywania musi odpowiadać. 

Krem ma leciutką konsystencję - jest to raczej mleczko, ale o zaskakująco "bogatej" formule po nałożeniu na skórę. Kilka razy się zdziwiłam nakładając standardową porcję na twarz, że smaruję i wklepuję... a kremu wystarcza na twarz, dekolt, dłonie i ramiona oraz tyłek partnera plączącego się rano w łazience. Uczulam Was aby nie szarżować z ilością pompek - standardowo dwie, może dwie i ciut wystarczą spokojnie na wykremowanie się po cycki. Zawsze też można dołożyć sobie kolejną warstwę, jeśli skóra tego potrzebuje niż katować się ze zbyt dużą ilością kremu na dłoniach.
Produkt ten, pomimo lekkiej konsystencji, nadaje się również do wykonywania krótkiego masażu.





Jestem zadowolona z efektów, jakie ten kosmetyk mi daje. Chodziło mi głównie o nawilżenie mojej ostatnio wrednie suchej skóry - i, cóż, robi to świetnie. Po nałożeniu i wklepaniu nie mam po jakimś czasie odczucia ściągnięcia, efekt utrzymuje się długo. Ogromną zaletą kremu jest niewątpliwie duża ilość antyoksydantów w składzie - coś dla mieszkanek dużych miast, zwłaszcza w sezonie grzewczym, a także dla palących. Pewnie umrzemy wszyscy z siarką i ołowiem w płucach, ale przynajmniej z piękną skórą bez zmarszczek :) Jest bezproblemowy, jeśli chodzi o stosowanie go pod makijaż - zarówno drogeryjny jak i pod minerały. Pięknie pachnie - świeżo, lekko kwiatowo, lekko cytrusowo. Wyciągnięty rano z lodówki zapewnia dodatkowy efekt zniwelowania opuchlizny. Jest to po prostu przyjemny, luksusowy kosmetyk ze składem godnym uwagi i polecenia. Krem kupić można bezpośrednio na stronie producenta: http://lushbotanicals.com/kategoria/zadania-specjalne/krem-ultranawilzajacy-in-the-air-50-ml-moisturiser-cream


...a ja dla Was mam rabat 15% na zakupy w Lush Botanicals na hasło: gwiazdkaarsenic

Kod jest ważny do 16 grudnia do północy i obowiązuje przy zamówieniach powyżej 150 zł.

Pozdrawiam serdecznie
Arsenic

VI Secrets of Beauty w górach: jedyna polska marka z certyfikatem Natrue i Małysz z czekolady

$
0
0


To już trzy lata! Michał z bloga Twoje Źródło Urody organizuje swoje warsztaty blogerskie już od trzech lat, uwierzycie? Mnie jest ciężko to ogarnąć rozumkiem, wciąż mi się wydaje, że ten pomysł jest tak świeży i za każdym razem mam poczucie jakbym po raz pierwszy w życiu jechała sama na kolonie ;)
W tym roku jesienna edycja jego warsztatów odbyła się w górach, a konkretniej w przepięknym Beskidzie Żywieckim i lepszego momentu na zobaczenie tych gór nie mogliśmy sobie wymarzyć.

W weekend 28-30 października ugościł nas Hotel Zacisze mogący poszczycić się nie tylko fantastyczną lokalizacją wprost na początku kilku ciekawych szlaków, zapleczem SPA, ale również serdeczną i ciepłą obsługą, która z wielką przychylnością i cierpliwością tolerowała nie tylko nasze stadko, ale i obecność jamniczki Marysi, tym razem występującej w towarzystwie przesłodkiej Krysi. Obie są gośćmi honorowymi SoB i szczerze mówiąc nie wyobrażam sobie aby miało ich zabraknąć na tym spotkaniu - to tak, jakby miało nie być muffinek.



Do Węgierskiej Górki przyjechałam późno wieczorem w piątek i miałam wielkie szczęście trafić na ludzkiego kierowcę busa, który podrzucił mnie praktycznie pod sam hotel. Uwielbiam gościa i, co ciekawe, z podobną prostą, ludzką życzliwością spotykałam się w ciągu tych kilku dni w górach dość często. Ci ludzie najwyraźniej tacy po prostu są i tę różnicę, w porównaniu z Krakowem czy Warszawą, niestety, czuć. 
Po przyjeździe miałam jeszcze czas na znalezienie ekipy i kolację, tudzież małe co nieco. Wcześniej tego dnia odbyły się również warszaty świecowe w firmie Polskie Świece, ale o tym przeczytacie dokładniej u Michała: KLIK! Ja tym razem nie mogłam w nich uczestniczyć.




W sobotę punktualnie o 10 Michał rozpoczął oficjalnie szóstą już edycję swoich warsztatów blogerskich Secrets of Beauty. Nie wiem jak reszta uczestników to odczuwa, ale dla mnie ten moment zawsze jest tak samo uroczysty jak jakieś rozdanie dyplomów ;) ;) Znamy się wszyscy już tyle lat, wypiliśmy niejedną butelkę wina, a jednak uroczysta atmosfera zawsze towarzyszy oficjalnemu otwarciu kolejnej edycji.



A propos wspomnianych już wcześniej muffinek - babeczki własnoręcznie wypiekane przez Michała są już tradycją podczas SoB i zawsze zaskakują smakami. Tym razem nasz gospodarz poczęstował nas m.in. muffinami z nadzieniem z dżemu z zielonych pomidorów. Wariat! ;) 

Cykl prezentacji rozpoczął Jacek z Polskich Świec opowiadając nam o produktach marki Admit, które również można dostać w jego sklepie. Są to tak lubiane przez nas wszystkich olejki zapachowe (np. w formie dyfuzorów) czy sole do kąpieli a także pachnące świece i podgrzewacze.




Kolejną prezentację poprowadziła pani Anna Rolf, przedstawicielka marki DermoFuture. Opowiadała nam o roli witaminy C w pielęgnacji, rozrysowała nawet sposób działania odżywek do paznokci zawierających formaldehyd, ale chyba największe zaciekawienie wzbudziła prezentacja działania Intensywnego Wypełniacza Zmarszczek, przeprowadzona właśnie na poprzednim "wykładowcy". Przyznaję, efekt jest równie spektakularny jak w przypadku znanego preparatu innej, znacznie droższej marki, który dosłownie "chowa" worki pod oczami w minutę. 
Na koniec, co zawsze spotyka się z radością i ożywieniem uczestników, pani Anna pomogła nam zrobić peelingi cukrowe z wybranymi olejami. Peelingów nigdy w łazience za wiele! Mój zawierał w składzie olej z pestek winogron i pachniał również winogronami.

Na Gosha zawsze czekamy niecierpliwie. Ta prezentacja, połączona z nauką podstaw makijażu (tym razem konturowanie, brwi i klejenie rzęs marki Eyelure) zawsze spotyka się z entuzjastycznym odbiorem. 



Tym razem pani Ania Mucha pokazała na ślicznej Oli naprawdę fajną nowość, której chętnie używam niemal codziennie. Mowa tutaj o Brow Sculpting Fibre Gel. Jest to produkt o konsystencji klasycznej maskary i zamknięty w takim też opakowaniu, lecz z nieco mniejszą szczoteczką. Ma idealny dla mnie, ciemnobrązowy, bardzo chłodny kolor i po dość krótkim czasie zastyga, pieknie utrwalając makijaż brwi. Lubię! Niewykluczone, że napiszę o nim w osobnym poście. 

Po krótkiej przerwie obiadowej spotkaliśmy się ze starym, kochanym Sylveco, a także jego młodszymi braćmi: Biolaven i Viankiem, o których opowiedziała nam pani Agnieszka Pindel. Podobało mi się jej podejście do kwestii pielęgnacji i doboru kosmetyków. Położyła nacisk na stosowanie toników, a więc tych kosmetyków, które bardzo często odpuszczamy, myśląc że to jest takie nic, kolejna butelka na półce i kosmetyk, który niczego nie zmienia. Otóż zmienia jedną z ważniejszych rzeczy, jeśli chodzi o naszą skórę - jej odczyn - i warto jest o tym pamiętać. 




Jestem niezmiennie wielką fanką produktów Sylveco - są proste, celne i dostępne dla wszystkich, a przy tym firma nie opiera marketingu na trudnych do zdobycia, a przez to drogich, surowcach, czy wyciągach z ziół kwitnących tylko na szczycie góry o poranku w każdy trzeci nów roku. Przeciwnie - pokazują nam fantastyczne właściwości naszych, polskich ziół i chwała im za to. W paczce znalazłam m.in. peeling enzymatyczny oparty na olejach - jestem go szalenie ciekawa i muszę wreszcie go spróbować! 

Tuż po wyjściu pani Agnieszki, Monia zaczęła w skupieniu rozstawiać słoiczki i buteleczki na nazwą Naturativ na etykietach. Pojawiła się również znajoma grafika "dziecięca" na produkcie dla najmłodszych i wszyscy już wiedzieli, że nadszedł czas na "to lepsze Pat&Rub". 



Napisałam tak celowo, bo wspieram panią Martę Ziubińską, właścicielkę firmy Aromeda, z całego serca i życzę aby jej marka Naturativ dźwignęła się ponad zgiełk stworzony przez Kingę Rusin i strzepnęła z siebie ostatnie skojarzenia z Pat&Rub. O co konkretnie chodzi, zostało wyjaśnione na tej stronie: OCoChodziZPatAndRub.pl - serdecznie polecam lekturę, aby spojrzeć na sprawę z właściwej perspektywy. W skrócie? Proszę bardzo: Kinga Rusin nie ma żadnych praw do receptur kosmetyków znanych dawniej jako Pat&Rub, więc to co sprzedaje obecnie to nie są te same kosmetyki, które znacie i lubicie. To Aromeda właśnie, w osobie pani Marty, ma wszystkie do nich prawa i jak najbardziej te kosmetyki produkują nadal, w niezmienionych składach, wraz ze wszystkimi znanymi i tak kochanymi liniami zapachowymi. 
Życzę marce Naturativ aby przestała być kojarzona z Pat&Rub. Mają świetne produkty i wierzę, że one się obronią. 




Podczas całego spotkania Jacek z Polskich Świec cały czas czuwał nad tym, aby w sali konferencyjnej panowała odpowiednia atmosfera. Nie można było przeoczyć tych dziesiątek świec, lampionów i podgrzewaczy pozapalanych w każdym kącie. To niezmiernie miłe, im ciemniej się robiło, tym mocniej odczuwaliśmy tę magię. 
Na koniec dnia to właśnie Jacek wystąpił ponownie, tym razem opowiadając o swoich produktach - czyli o doskonale znanych wszystkim już pachnących woskach, podgrzewaczach o dwukrotnie większej gramaturze niż te z wielkich marketów, o genialnych świecach zapachowych w słojach czy o niepowtarzalnych lampionach. 




Mam wiele jego produktów w domu i jednym z hitów jest kremowa świeca z linii Everlasting, do której wystarczy włożyć zapalony podgrzewacz i daje ona taki efekt jak płonąca, klasyczna świeca - tyle, że bez tego paprania się z cieknącym woskiem i szybko znikającą świecą. Jak dla mnie - mega pomysł. Kosztuje to niecałe 10 zł i można sobie do niej wkładać również podgrzewacze zapachowe dla lepszego efektu.



Po warsztatach, wieczorem zagrali dla nas przyjaciele Jacka z kapeli U Pana Boga Za Piecem - było swojsko, wszyscy się rozluźnili, otwarło się kilka butelek węgierskiego wina :) Po koncercie cała impreza przeniosła się do jednego z pokoi, gdzie jeszcze długo dyskutowaliśmy i obśmiewaliśmy, i oblewaliśmy... Eluu, brakowało nam ciebie bardzo!




W niedzielę wszyscy się rozjeżdżali już do domów a ja zostałam jeszcze na kilka dni. Przybył do mnie mój Mężczyzna i łaziliśmy po pięknych górkach. Mieliśmy ambitny plan wdrapania się na Baranią Górę, ale szybko się okazało, że do tego trzeba lepszego zdrowia :) Tak czy owak, jeden szczyt zdobyty: Glinne, 1030 m! Jestem z nas taka dumna!




Pierwszy raz byłam w tej okolicy i szczerze polecam, nie tylko jesienią. Widoki są ekstra, lasy przepiękne i pełne grzybów, mnóstwo ciekawych szlaków no i Małysz z czekolady... Jestem pewna, że wrócimy tutaj jeszcze nie raz.






Uczestnikami VI Secrets of Beauty w Hotelu Zacisze byli (niektóre zdjęcia pożyczyłam właśnie od nich):

Michał - Twoje Źródło Urody (+ Grześ, Krysia i Marysia)
Grzegorz – Wszystko o pielęgnacji
Patrycja – Interendo
Paulina – Czarszka
Magda – MAZGOO
Dobrusia – Dobrul bloguje
Angel – Kosmetyki bez tajemnic
Bożena – Mama Trójki
Sylwia – StellaLily Beauty Blog
Margareta – Life in Colour
Gosia – Esy, floresy, fantasmagorie
Marta – Tosinkowo
Aleksandra – Arsenic
Ania – Kolorowy kraj
Monika – Moment Urody
Monika – Blog Moniszona
Ela – Kuna Domowa (nie dotarła z powodu choroby)
Agata – Smaruję, wcieram, maluję
Kinga – Delightful - Kinga Kerth
Paulina – Zakochana w kolorkach
Klaudyna – Ekstrawagancka
Alina – TrendDash
Natalia – Centrum stylu

Sponsorzy spotkania:


Michale, serdecznie Ci dziękuję za możliwość uczestniczenia w kolejnej edycji tego genialnego  projektu, jakim jest Secrets of Beauty. Jest to unikatowa, bardzo wartościowa impreza, której wagę podbijają cenne relacje z innymi uczestnikami. Za każdym razem gdy wyłania się kolejna lista uczestników, pada hasło: świetna ekipa! I tak jest, zżyliśmy się ze sobą przez te lata.
Czas szybko leci, niedługo będzie wiosna i znów się spotkamy :)

Ściskam
Arsenic

Norel Body Care Kuracja wyszczuplająca

$
0
0

Jakiś czas temu otrzymałam od marki Norel kilka produktów z serii wyszczuplającej do testów. Od razu przyznaję - do tego typu produktów zawsze podchodzę bardzo sceptycznie wierząc, że ich działanie opiera się w dużej mierze zazwyczaj na trudnej do zaaplikowania konsystencji wymuszającej aktywność, dzięki czemu niewątpliwie wyrabiają nam się ramiona ;) Do spróbowania przekonało mnie głównie to, że... to jest Norel. Mają świetne, niezawodne produkty i wiedzą co robią. Dziś więc przyszedł czas aby rozliczyć się z ich możliwościami oraz ocenić skuteczność działania. 

Oceniać dzisiaj będę trzy produkty spośród czterech, ponieważ żel aktywny z retinolem rozpieczętowałam dosłownie kilka dni temu i mam zamiar używać go systematycznie. 



Podoba mi się konsystencja tych żeli - ten drugi, Gluco Stop, zużyłam w całości i zdecydowanie był moim faworytem podczas wielkich upałów wrześniowych. Nałożony na skórę rano dawał jej optymalne nawilżenie, robił swoje, a dodatkowo fenomenalnie ujędrniał i napinał skórę, dosłownie w ciągu sekund. Takie rozwiązanie optycznie redukuje niewielkie zmiany cellulitowe OD RAZU. Co ważne, żel ten - choć zdecydowanie wymaga przyłożenia siły i wymasowania skóry - nie klei się po wchłonięciu, więc wygrywa z wszelkimi balsamami, masłami czy oliwkami podczas ciepłych dni. Podczas chłodnych też - czy ktokolwiek lubi wciągać na tyłek dżinsy gdy ten cały się klei od balsamu? Wątpię.


Wszystkie kosmetyki, o których mowa w tym poście, zawierają kompleks redukujący tkankę tłuszczową. To śmiałe założenie, ale o co chodzi? 
"Żel jest pierwszym polskim kosmetykiem z tzw. gluco-stopem, unikalnym wyciągiem roślinnym z kory chińskiego krzewu Syzygium Jambolana. Obniża poziom glukozy w komórkach do poziomu fizjologicznego czyli takiego, przy którym przemiany energetyczne, w których bierze udział glukoza, zachodzą prawidłowo i nie odkładają się zbędne złogi tłuszczu. Ponadto żel zawiera kompleks antycellulitowy (wyciągi z alg brunatnych i zielonych, ekstrakt z bluszczu, ostrokrzewu, L-karnityna, kofeina, witamina E), który pobudza procesy lipolizy – rozkład złogów tłuszczowych, poprawia mikrokrążenie, ujędrnia i uelastycznia skórę. Doskonale się wchłania i daje widoczne efekty redukcji tkanki tłuszczowej i cellulitu."
Znamy działanie wąkrotki azjatyckiej, kofeiny, bluszczu czy alg na skórę. Wiemy, że pobudzają one metabolizm skóry, wzmacniają naczynia krwionośne - ogólnie: polepszają jej wygląd, jakość. Ale, kochani, żaden kosmetyk nie sprawi, że nasz tłuszczyk sam z siebie wyparuje i producent tych kosmetyków również, choć subtelnie, ale jednak to sugeruje. Ta linia kosmetyków jest częścią programu Gaca System, opracowanego przez Konrada Gacę, który to program obejmuje odpowiednią dietę, wysiłek fizyczny ORAZ stosowanie specjalistycznych kosmetyków WSPOMAGAJĄCO. Te kosmetyki niczego nie wspomogą, jeśli po posmarowaniu nimi skóry spędzamy dzień siedząc przed kompem przez 10 godzin, i tak każdego kolejnego dnia przez okrągły rok. 

Z tego powodu nie ma sensu płakać, że kosmetyki niczego nie zmieniły - bo to trochę tak, jakby oczekiwać, że modląc się odpowiednio żarliwie, któregoś dnia z chmur zstąpi chirurg plastyczny aby dokonać nam liposukcji. No, niekoniecznie.
Tego typu kosmetyki mają jeszcze jedną pozytywną cechę - w moim odczuciu mobilizują, aby "coś ze sobą zrobić". Bo gdy już coś takiego stoi na półce, szkoda marnować taki potencjał, prawda? Jakoś tak chętniej się korzysta ze schodów zamiast windy, rezygnuje z czwartej czekoladki... Bez kitu, ta magia faktycznie działa.




Kremu wyszczuplającego używałam równolegle, ale tylko wieczorami, nakładając go hojnie na newralgiczne miejsca. Tak się złożyło, że pasował mi ten schemat - żel rano i krem wieczorem. Mogłam go wmasowywać dłużej, nigdzie się nie spiesząc, był fajnym zamknięciem dnia. 


Cechą charakterystyczną wszelkich kremów Norel jest ich doskonała konsystencja. Jest zawsze taka, jaka powinna być i w tym przypadku nie miałam żadnych problemów z jego stosowaniem. Pozwala na dość długi masaż, ale nie zostawia tłustej warstwy. Poza tym, że wspomaga nas w pozbywaniu się cellulitu, całkiem nieźle też po prostu nawilża i pielęgnuje skórę. 


Bazuje na oleju słonecznikowym i również zawiera kompleks antycellulitowy. Nadaje się do stosowania także w przypadku płytkich lub kruchych naczyń krwionośnych - wówczas jednak producent sugeruje, aby preparat raczej delikatnie wklepać zamiast siłować się z masażem. Jest także wersja tego kremu przeznaczona specjalnie dla skór z problemem kruchych naczynek, dla efektu 2w1. Preparat ten wzbogacony został kompleksem wzmacniającym naczynka krwionośne, w skład którego wchodzą: rutyna, ekstrakty z kasztanowca, arniki, hamamelisu i witamina C. 



Uzupełnieniem tej pielęgnacji jest żel myjący z drobinkami pumeksu. Jest to prawdziwy zdzierak i pomysł włączenia go do serii jest w zupełności logiczny. Dobrze przygotowana skóra znacznie lepiej chłonie substancje aktywne. On również zawiera w składzie kompleks antycellulitowy, ale według mnie prawdziwy sens stosowania tego kosmetyku skupia się właśnie wokół jego mocy jako zdzieraka ;) 


Nie jestem fanką żeli opartych na laurylosiarczanach sodu, ponieważ bardzo mocno wysuszają moją skórę. Z pewnością nie mogłabym stosować tego produktu codziennie, jak to sugeruje producent, ale od czasu do czasu - w moim przypadku zazwyczaj raz w tygodniu - naprawdę daje radę. Jest to bardzo konkretny peeling, który spokojnie da sobie radę nawet z piętami. Na co dzień jednak zdecydowanie wolę łagodniejsze żele do mycia, oparte np. na glukozydzie laurylowym. 


Jakie efekty przyniosło u mnie stosowanie tej serii? Nie nastawiałam się na spektakularną przemianę, bo wygląd mojej skóry i nadprogramowe kilogramy nie pojawiły się w jedną noc z powodu rzuconej na mnie klątwy, ale są kombinacją choroby i zaniedbania oraz zwyczajnej, wrednej genetyki. Doceniam jednak te drobne efekty - jak np. świetne, optyczne, natychmiastowe wygładzenie skóry żelem, dzięki czemu moje nogi wyglądały latem naprawdę dobrze pomimo kilku oczywistych niedoskonałości. Bardzo lubiłam efekt odświeżenia po zastosowaniu żelu peelingującego - dawno nie miałam do czynienia z tak mocnym zdzierakiem, którego moc potęguje fakt, że kosmetyk jest żelowy a nie olejowy.


Obwody u mnie zmniejszyły się nieznacznie i trudno jest mi stwierdzić czy jest to zasługą wyłącznie tych kosmetyków. Wątpię. W drugiej połowie roku, gdy poczułam przypływ sił po chorobie, nieco się uaktywniłam i to z pewnością przełożyło się po prostu na mój wygląd. Na pewno jednak seria ta jest sensownym uzupełnieniem odpowiedniej diety oraz wysiłku fizycznego, jeśli zależy nam na dobrym wyglądzie skóry. 
Cieszę się, że miałam możliwość wypróbowania tej serii. Wiem, że do żeli na pewno wrócę w cieplejsze dni, bo moja skóra coraz bardziej potrzebuje nawilżenia a żaden balsam nie sprawdził się, jak do tej pory, lepiej niż żel Gluco Stop w tej roli, jeśli mówimy o stosowaniu ich rano. Często obiecywałam sobie, że w upały też będę się smarowała balsamami, ale wszyscy wiemy jak to się kończy. Z tym żelem jest łatwiej.



Tradycyjnie już wspomnieć muszę o bardzo miłym geście ze strony marki Norel. W każdym opakowaniu ich kosmetyków znaleźć można próbki innych ich produktów. Taki drobny gest, a cieszy. Tak trzymać, Norel!

Pozdrawiam
Arsenic

Grupy facebookowe o perfumach to zło: Rasasi Dhanal Oudh Nashwah

$
0
0

Ta buteleczka to kolejne perfumy kupione w ciemno pod wpływem pięknych zdjęć i smerfastycznych opinii wrzucanych na pewną, skrajnie złą, grupę facebookową o perfumach. Nie żałuję.
Gwoli wytłumaczenia (się) i zdjęcia odrobiny tego ciężaru poczucia winy z siebie: nie uległam pokusie po pierwszych postach pewnego pana, ani potem nie zwiodła mnie jego szanowna małżonka również tym zapachem oczarowana, omijałam wzrokiem kolejne zdjęcia ofiar, które uległy wcześniej ode mnie... Ale chyba rozumiecie mechanizm jaki tutaj zadziałał? Zwyczajne pranie mózgu. W końcu, gdy jakaś cholera po tygodniach spokoju wrzuciła swój opis, poprawiła zdjęciem i dobiła linkiem do promocji, poległam. 
No ale dobra, umówmy się: to jest Rasasi, a więc marka, która zbudowała sobie u mnie ogromne zaufanie niczym innym jak właśnie jakością swoich produktów. Przejawia się to tym, że mogę nie lubić pewnych nut, ale w wydaniu Rasasi nawet jestem w stanie je nosić, dostrzegając (tylko dzięki kunsztowi marki) ich wielowymiarowość, różne oblicza. Iluż to nowych rzeczy się nauczyłam, ile światów zapachowych odkryłam dzięki perfumom Rasasi! Przypuszczam, że nie kupiłabym w taki sposób żadnej innej marki, nawet za tę cenę.

O piramidzie nut zapachowych tych perfum przeczytać możecie na portalu Fragrantica: KLIK!
Z kolei u Sabbath (KLIK!) przeczytacie nieco więcej sensownych rzeczy na temat samego składu - jak gra i co, w jakiej kolejności. U mnie tego nie doświadczycie.



Co mnie skusiło aby je kupić? Nie, nawet nie chodzi tylko o agar w składzie, do plusów w postaci "cena", "rasasi", "oud", doszedł komentarz jednej z grupowiczek: "Pierwsze 10 minut to dla mnie droga przez mękę - wyłazi na mnie przeohydna nuta mokrej krajanki tytoniowej  Na szczęście później (nieobecny w nutach, ale wyczuwalny) tytoń "schnie" i szlachetnieje i zaczyna się magia". Tak, to był ten bodziec. Ten odłamek absurdu poruszający lawinę.
Biegnąc w szary, październikowy poranek do iPerfum na Kamiennej w Krakowie myślałam tylko o tym, czy i u mnie ten pokręcony zapach siekanego tytoniu z miodem wyjdzie na skórze. Odebrawszy paczuszkę, rozerwałam ją tuż za drzwiami i, nie wąchając korka, psiuknęłam szalik. Pachnie dokładnie tak, jak go sobie wyobrażałam czytając opisy grupowiczek oraz nut na Fragrze, łącznie z nutą mokrego, siekanego tytoniu na samym wstępie. Szkoda, że tak krótko, podobało mi się to. A jednocześnie rozumiem, że te pierwsze 30 sekund potrafi skutecznie do zapachu zniechęcić - to wielka i specyficzna woń, choć nie "wielbłądzia". Słyszałam szept z zaplecza iPerfum gdy go odbierałam: "o matko, to ten śmierdziuch?"). Cóż, nie wolno go oceniać niuchając korek, jak zresztą żadnego araba. Trzeba dać mu duuużo czasu, bo rozwija się i gra przepięknie od rana do wieczora.
Testowany pospiesznie na spacerze, na szaliku pachnie niezwykle mniamuśnie, jak dobrej jakości, bardzo mocna herbata z miodem i przyprawami. Fantastycznie zgrał się wówczas z aurą, towarzysząc mi przez cały czas aż do powrotu do domu. 
Z kolei na mojej skórze, podejmowany z większą atencją, w pierwszych minutach wydaje się nieznośnie suchy, herbata pojawia się później i trwa. Zero oudu wielbłądziego, choć moc ma porażającą. Zresztą, jak znam już życie, nadzieję się na wielbłąda w tym zapachu gdy mi strzeli ubrać się w niego w trakcie upałów, jak to się stało z Orchid Prairie. Historia warta osobnego postu, choć można ją skrócić do stwierdzenia, że pachniało jak po wyjściu laski z toalety. Niech Wasza wyobraźnia dokona reszty. Orchid Prairie NIE jest do noszenia w bardzo ciepłe dni.



Brakowało mi w kolekcji czegoś o tej mocy właśnie, a jednocześnie smakowitego i otulającego, miękkiego, kobiecego po prostu. Choć w kontekście tytoniowego otwarcia i ogólnie wielkiej mocy tego zapachu nazwanie go miękkim i kobiecym może dziwić. Cóż, to jest słodkawy, miły, otulacz bez dymnych, czy ostrych naleciałości. Śmiało mogą go nosić kobiety, choć i na mężczyznach może prezentować się ciekawie. Ja nie namawiam, tylko pokazuję ;)

Buziaki
Arsenic

Sylveco peeling enzymatyczny - nie wiesz co z nim zrobić? Masz aktywny trądzik a do tego wrażliwą cerę? Przeczytaj to!

$
0
0

Jako fanka peelingów enzymatycznych nie mogłam o tym produkcie nie opowiedzieć na blogu. Pisałam Wam już o peelingach Ziaji i Norel (podlinkowałam, klikać, czytać!), najczęściej jednak używam po prostu czystej bromelainy, oczywiście rozmieszanej w odpowiednim stężeniu w mleku w proszku lub innych wypełniaczach. Myślałam od jakiegoś czasu nad stworzeniem prostego przepisu na peeling enzymatyczny w olejach, aby znów - kolejny raz - wykorzystać jako bazę mój olejek myjący albo magiczne masło myjące. I BAMS! O czym pomyślałam, to Sylveco zrobiło ;)

Dlaczego enzymy w olejach? Ponieważ nadal dla mnie kontrowersyjne jest budowanie składu opartego na działaniu bromelainy i papainy, z wodą jako bazą. Przyznaję, że brakuje mi tutaj wiedzy - również tej "zewnętrznej", jeśli więc macie wiarygodne źródła potwierdzające lub obalające tezę, iż enzymy po pewnym czasie kontaktu z wodą tracą na aktywności, dajcie mi, proszę, znać. Dawniej (tj. ok. 4-5 lat temu, gdy zaczynałam się interesować enzymami mocniej) można było taką informację przeczytać w niemal wszystkich szanujących się sklepach z półproduktami kosmetycznymi, dziś nie jest to takie oczywiste - co więc się zmieniło? Nie wiem. Byłoby fajnie, gdyby jakiś technolog mi to łopatologicznie wyjaśnił. Rozmawiałam już o tym z kilkoma, a także z paroma producentami - również takimi, którzy mają wśród swoich kosmetyków produkty z tymi enzymami i wodą w składzie, i nic. Kończy się na zapewnieniach o wysokiej jakości i skuteczności ich produktów, w co zresztą wcale nie wątpię, ale chcę wiedzieć JAK TO JEST ZROBIONE i w JAKI SPOSÓB TO DZIAŁA, a nie czy będę zadowolona.



No. Dlatego właśnie - zwykle podczas wieczornych kąpieli - rozmyślałam sobie o tym, że fajnie byłoby się nad tym wszystkim nie zastanawiać, tylko zrobić sobie po prostu olejek lub wygodniejsze masełko myjące z enzymami w składzie, które to masełko po kontakcie z wodą tworzyłoby mleczną emulsję. I można by było takie masełeło stosować i jako fajną, odżywczo-nawilżającą maskę, jak również jako klasyczny peeling. Lubię takie rozwiązania, bardzo lubię oleje w pielęgnacji, czuję się dzięki nim dopieszczona. Lubię łagodność, powiedziała Arsenic w kontekście peelingu zawierającego enzymy rozcinające wiązania peptydowe aby urwać odwłok musze lub innej cholerze siadającej na roślinie zawierającej owe enzymy...

Olejek geraniowy lubię, nawet bardzo. Jest odświeżający i ma silne właściwości przeciwbakteryjne i przeciwwirusowe (znacie z dzieciństwa potrząsanie "anginką" aby liście rozsiały w pokoju zapach? Często to robiłyśmy z mamą w sezonie "grypowym". Nie wiem czy działało, ale na pewno było miło), a przy tym jego zapach nie odrzuca tak jak niektórych potrafi odrzucić olejek z drzewa herbacianego. Ja bym jednak do swojego magicznego masła enzymatycznego dodała pół... półtora buteleczki olejku bazyliowego, bo mam ostatnio na niego bardzo ostrą fazę (przepraszam, Elu! Byłaś dzielna!) - kocham ten ciepły, ziołowo-drzewno-balsamiczny zapach i mogłabym się w nim kąpać codziennie. Obecnie wszystkie moje samoróbkowe kosmetyki tym pachną. 


Skład peelingu enzymatycznego jest taki, jakim być powinien, skoro mówimy o Sylveco - prosty, nieprzekombinowany, skuteczny i sensowny. Ma wszystko to, co mieć powinien, jeśli mówimy o peelingu enzymatycznym o konsystencji gęstego masła. Napiszę to znowu - tak, zrobiłabym taki sam skład, może jedynie zamieniając olej palmowy na coś innego. To znaczy: gdyby dział marketingu i finansów mnie nie okrzyczał za mocno, wiecie jak to jest ;)

Skład INCI peelingu enzymatycznego Sylveco:

  • Prunus Amygdalus Dulcis Oil - olej ze słodkich migdałów
  • Elaeis Guineensis Oil - olej palmowy
  • Theobroma Cacao Seed Oil - masło kakaowe 
  • Butyrospermum Parkii Butter - masło shea
  • Glyceryl Stearate - monostearynian gliceryny, emulgator
  • Lauryl Glucoside - poliglukozyd laurylowy, spc i emulgator
  • Papain, bromelain - papaina i bromelaina, enzymy roślinne
  • Hydroxystearic Acid - kwas hydroksystearynowy, spc i emulgator
  • Cymbopogon Schoenanthus Oil - olejek eteryczny z trawy cytrynowej
  • Tocopheryl Acetate - octan tokoferylu, wit. E
  • Pelargonium Graveolens Oil - olejek eteryczny geraniowy
  • Citrus Limonum Peel Oil - olejek eteryczny cytrynowy
  • Allantoin - alantoina
  • Benzyl Alcohol - alkohol benzylowy, konserwant
  • Dehydroacetic Acid - kwas dehydrooctowy, konserwant
  • Geraniol - geraniol, składnik olejków eterycznych i/lub kompozycji zapachowych



Produkt ten dostaliśmy wszyscy na jesiennym Secrets of Beauty w górach i pamiętam, że rozmawialiśmy o nim z Michałem. Padło stwierdzenie, że jest to kosmetyk specyficzny i na pewno pojawią się różne zarzuty wobec niego - w mojej opinii wynikające tylko i wyłącznie z braku przyzwyczajenia do takiej formuły. 
W istocie jest to kosmetyk prosty i bezproblemowy, o ile się trzymamy sposobu użycia. Nie silimy się więc na nic, lecz nabieramy odrobinę produktu na dłoń, rozsmarowujemy w tych dłoniach i nakładamy na oczyszczoną acz wilgotną skórę twarzy. W tym momencie nasz peeling zmienia konsystencję na mleczną i delikatniejszą emulsję. To wszystko. Reszta zależy od upodobań i potrzeb skóry - czy zostawimy produkt jako maseczkę na twarzy, którą od czasu do czasu przemasujemy wilgotnymi dłońmi, czy będziemy masować stale przez te sugerowane 3-5 minut. 


Rozmawiałyśmy też o tym produkcie z Elą Kuną Domową i ona stwierdziła, że stałe masowanie dla niej jednak było mocno uciążliwe. Nic na siłę, nie każdy musi lubić/potrzebować takiej pielęgnacji. Tak się składa, że Ela ma piękną, idealną cerę, której niczego nie trzeba do szczęścia, myślę więc, że w jej przypadku doskonale sprawdzi się opcja z maseczką, od czasu do czasu zraszana wodą aby nie zastygła. Tak, konsystencja tego kosmetyku ma tendencję do leciutkiego wysychania i zastygania - nie na skorupę jednak i już odrobina wody (lub wysoka wilgotność powietrza, np. w nagrzanej łazience!) w zupełności zapobiega dyskomfortom wszelakim. 


Pomimo tego, że formuła kosmetyku zmienia się w delikatniejszą po kontakcie z wodą, to nadal jest całkiem spora dawka ciężkich olejów. Nigdy więc nie będzie to tak lekkie jak wspomniane na początku postu kremy z Norel czy Ziaji. Z tego też powodu kosmetyk ten baaaardzo przypadnie do gustu posiadaczkom cery suchej, dojrzałej, wiecznie potrzebującej nawilżenia i ochrony - po zmyciu peelingu skóra jest natychmiast nawilżona, miękka, przyjemniejsza w dotyku nie tylko z powodu działania enzymów, ale właśnie dlatego, że dostała porządną dawkę nawilżenia. Podoba mi się to. 
Mimo wszystko jednak uważam, że z uwagi na skład i działanie, kosmetyk ten jest dedykowany przede wszystkim cerom z aktywnym, ropnym, trudno gojącym się trądzikiem, a do tego wrażliwym i potrzebującym - poza oczywiście złuszczeniem - po prostu ukojenia, łagodności. 
Acha, dziewczyny - nie zapominajcie, że jest to kosmetyk do twarzy, a twarz kobiety kończy się pod cyckami. Ładnie wypielęgnowana skóra na dekolcie i szyi zawsze spoko, prawda? :)

Pozdrawiam
Arsenic

Kolorowka.com - krem BB do cery normalnej i suchej. Ale jak go zrobić? Tutorial krok po kroku

$
0
0

Temat mineralnych kremów BB robionych własnoręcznie przewija się w Waszych wiadomościach od ho, ho, ho! Korciło mnie, ale nigdy nie podjęłam się ogarnięcia receptury na taki kosmetyk, mając po prostu za mało możliwości i rozumku aby stworzyć prawdziwy krem BB a nie wkurzającą maziaję, nad którą znajomi z politowania pokiwają głową a potem przeleży 10 lat w szufladzie nieużywana. Tymczasem Pani Patrycja z Kolorówki ogarnęła temat i w sklepie dostępny jest krem BB (w postaci zestawu surowców, rzecz jasna) dla cery normalnej i suchej.

Jest kilka rzeczy, o których powinniście wiedzieć, aby zrozumieć dlaczego jest to wielkie i bezprecedensowe wydarzenie w świecie kosmetyków robionych samodzielnie. Otóż kremy BB, jakie znamy, to napakowane chemią pasty z porażającą ilością dwutlenku tytanu, które robią robotę nie dlatego, że mają super skład i wyciągi roślinne, i ślimaki - bo tego w składzie zwykle jest tyle, że ledwo, ledwo wystaje nad konserwanty. Robią, co mają robić, bo producenci surowców kosmetycznych naprawdę posunęli sprawy do przodu na przestrzeni ostatnich 10 lat i w tej chwili możemy dostać niemal w każdej sytuacji dokładnie taki surowiec, jaki sobie wymarzyliśmy. W dodatku, często dostajemy nie jeden surowiec, żeby się z nim pieprzyć w labo i zastanawiać jak go użyć, ale cały kompleks, już gotową mieszaninę 5-8-984375934785938475 surowców, dobranych tak aby taki technolog musiał jedynie wykonać wysiłek dodania odpowiedniej ilości pigmentów, na ten przykład. Dodatkowo, zazwyczaj próbki takich gotowych mieszanin przychodzą już z kilkoma przykładowymi recepturami, w jakich można ich użyć, z całą dokumentacją opracowaną tak, aby marketing skrócić do copy-paste. Rozumiecie? 
Pani Patrycja wykonała całą robotę sama - tj. sama ślęczała nad takim doborem pojedynczych surowców, żeby to się:

  1. trzymało kupy
  2. robiło robotę
  3. wyglądało jak prawdziwy krem bb
  4. było łatwe do wykonania w domu (brak sprzętu, np. homogenizatora jest czasami jak brak kończyn... wszystkich)
  5. i jeszcze, żeby miało w zupełności naturalny skład!
Ten krem BB powstał w zupełności od podstaw, od pierwszej myśli, bo nie było od kogo ściągnąć, co jest kolejną, standardową praktyką w firmach. 
Wybaczcie mój ton i przydługawy wstęp. Pewne sprawy trzeba po prostu wyłożyć na ławę i ustawiać we właściwej perspektywie. Dobra, to co? Jedziemy z tymi białymi proszkami :)


Do zestawu dołączona jest - jak zawsze - bardzo szczegółowa instrukcja wykonania kremu, wraz z pełnym składem i opisem wszystkich surowców. Wiem jednak, że tutorial obrazkowy przemawia bardziej, więc przygotowałam taki dla Was.
Wykonanie jest równie proste jak zrobienie kremu czy podkładu mineralnego - jeśli więc potraficie z grubsza oszacować koloryt swojej cery oraz rozpuścić wosk w kąpieli wodnej, to poradzicie sobie bez problemu. Jest kilka haczyków, na które zwrócę uwagę i wyjaśnię o co chodzi. Do wykonania tego kremu potrzebna będzie jedynie zlewka (lub jakikolwiek czysty, wyparzony pojemnik, który można włożyć do gorącej wody) o pojemności 100 ml oraz bagietka. 

Proponuję zacząć od przygotowania najpierw odpowiedniego koloru dla siebie, ponieważ z tym zwykle jest sporo zabawy i może się okazać, że dzień się skończył, światła nie ma, a emulsja czeka na dodanie pigmentów, z którymi dalej się bawicie w najlepsze. 


Do zestawu są dołączone dwie czyste torebki strunowe. Wsypujemy do niej prawie cały Extender oraz odrobinę wybranych pigmentów. Ja zaczynałam od tlenku pastelowego oraz cynamonowego.
HACZYK: spójrzcie na ilości pigmentów na moich zdjęciach - tak, pracujemy na takich odrobinach. Pigmenty zwykle ujawniają swoją prawdziwą moc dopiero na skórze, a dodatkowo w emulsji jeszcze ciemnieją. Proszek, który wymieszacie zawsze będzie się wydawał zbyt jasny! Natomiast po dodaniu do kremu może się okazać, że kolor jest nawet znacznie ciemniejszy - stąd ta odrobina Extendera w zapasie do ratowania sytuacji. 
Ugniatamy i rozcieramy proszki cierpliwie i długo - im dłużej, tym lepiej. Pigmenty niestety są upierdliwe i jeśli nie zostaną dobrze roztarte, potem na skórze mogą pojawiać się smugi koloru.
Okazało się, jak się zresztą spodziewałam, że oba tlenki dały w moim przypadku kolor zbyt ciepły, pomarańczowy. W takiej sytuacji ratujemy się dodając odrobinę błękitu ultramarynowego i znowu rozcieramy. Kolor znacznie się ochłodzi, ale nie przyciemni. 
Sprawdzamy kolor na skórze - jeśli jest ok, mamy to gotowe. Jeśli nie jest ok, oglądamy ten tutorial: Jak zmienić kolor podkładu?


Następnym krokiem jest wykonanie emulsji. Wlewamy wodę demineralizowaną do zlewki, dodajemy bazę samoemulgującą i wstawiamy zlewkę do gorącej kąpieli wodnej. Polecam naprawdę wrzątek, a najlepiej byłoby trzymać zlewkę w garnku z lekko gotującą się wodą na gazie. Mieszamy cierpliwie aż wszystkie kulki się rozpuszczą w wodzie i voila! Emulsja jest gotowa. Kocham tę bazę. 


Zlewkę z emulsją wyciągamy z kąpieli wodnej i lekko studzimy. Do wciąż ciepłej dodajemy oleje: abisyński i jojoba, mieszamy bagietką.
HACZYK: robiliście kiedyś domowy majonez? Podstawowym pro-tipem w jego przypadku było dodawanie oleju do żółtek bardzo cieniutką strużką i przerywanie gdy tylko coś niedobrego zaczynało się dziać. Tak samo jest tutaj: jeśli luniemy od razu całą buteleczkę oleju, emulsja się zwarzy - ale nawet i to jest do uratowania, po prostu trzeba mieszać, mieszać, mieszać... 
Gdy emulsja jest już piękna, gładka i całkowicie wystudzona, dodajemy kolejno żel hialuronowy, pantenol, karagenian, Aqua Touch, kolagen z elastyną i konserwant (jeśli chcemy konserwować nasz kosmetyk). Po każdym dodatku cierpliwie mieszamy, nie wszystko naraz!


Do gotowej emulsji dodajemy przygotowaną wcześniej mieszaninę Extendera z pigmentami i mieszamy. 
HACZYK: ja dodałam najpierw część swojej mieszanki, asekurując się na wypadek gdyby jednak wyszła dla mnie zbyt ciemna. Wyszła zbyt ciemna. Resztę Extendera z pigmentami wsadzamy w takiej sytuacji do młynka, dodajemy dwutlenek tytanu lub czysty Extender, jeśli go sobie zostawiliśmy, mielimy i dodajemy do emulsji. 
Na koniec dodajemy mikrosfery silikonowe i Velvet Spheres, mieszamy. Gdy emulsja jest jednorodna (nie ma grudek, smug, itp.), nasz krem jest gotowy! Przekładamy go do opakowania airless dołączonego do zestawu i zaczynamy zabawę w swatchowanie :)


U góry po lewej stronie widzicie porcję kremu, jaką daje jedno naciśnięcie pompki. Jest to dużo, ale na szczęście kontrolowany nacisk na pompkę daje odpowiednio mniej kosmetyku.
Test tatuażu musi być :) Krem ma krycie bardzo przyzwoite - niektóre korektory nie zakrywają mojego tatuażu w takim stopniu. Zwykle też na twarzy nie spotyka się AŻ TAKICH przebarwień. Jeśli więc nie macie tatuażu na twarzy, ten krem ujednolici koloryt skóry w bardzo zadowalający sposób. Osiągnięcie właściwego koloru będzie tylko Waszą zasługą. Ale za to jaka to satysfakcja! Naprawdę warto się troszkę pomęczyć i poświęcić doborowi pigmentów i korekcjom koloru więcej czasu. Spójrzcie na moje swatche - naprawdę, jakkolwiek blade nie jesteście: DA SIĘ.

Jeśli chodzi o konsystencję, krem ten jest specyficzny. Daje fenomenalny, tak bardzo lubiany przeze mnie, efekt rozświetlenia, co przy tym stopniu krycia jest bardzo pożądane. Ale w moim odczuciu nie nadaje się do rozcierania na skórze, tak jak to zwykle, na szybciora, robimy. Należy go wklepywać małymi porcjami, co wymaga odrobiny skupienia, czasu i precyzji. Nie wyklucza to zresztą budowania większego krycia na skórze, ale jeśli jesteście fankami szpachli - przystopujcie. Przy większych ilościach krem lubi się ujawniać na skórze, "wypudrzać" :) Możliwe, że ten efekt jest widoczny tylko u mnie, ponieważ dodałam niemałą ilość dwutlenku tytanu aby rozjaśnić mieszankę. Niewykluczone, że bez tej ekstra dawki surowca proszkowego, krem będzie zachowywał się idealnie nawet nałożony szpachlą.
Bardzo lubię efekt, jaki daje na skórze - dobrze kryje, jest niewykrywalny, ale daje to mega rozświetlenie, przez co rano z blado-sinej zjawy przeistaczam się w kogoś nawet, kurde, ładnego. Dodatkowo, krem ten jest po prostu kolejnym kosmetykiem pielęgnującym dla skóry, bo ma taki skład, że ho, ho! Serio, olej abisyński pełen kwasu erukowego, karagenian dostarczający skórze minerały, do tego silnie nawilżający Aqua Touch i jeszcze kolagen z elastyną, jakby komuś było mało. A czy wspominałam, że nawet baza samoemulgująca ma niezłe właściwości pielęgnacyjne na poziomie kremów z takiego, nie przymierzając, Norela? Wynika to stąd, że baza ta tworzy lamelarne emulsje podobne do lipidów w naskórku, co zwiększa biodostępność składników aktywnych zawartych w produkcie. Naprawdę czuć, że skóra jest przyjemniejsza po nim. 
Kupić go można TUTAJ, kosztuje niecałe 45 zł za 50 gramów. 

Pozdrawiam ciepło
Arsenic

Testujemy z Face&Look - czy są na sali mama z córką lub dwie psiapsiółki? :)

$
0
0


Wraz portalem Face&Look chciałabym Was dzisiaj zaprosić do zabawy w testowanie nowej linii kosmetyków - Skin Care Expert. 
Laboratorium Kosmetyczne FLOSLEK, z myślą o nowoczesnych kobietach, które chcą wyglądać idealnie przez cały dzień, przygotowało nową linię kosmetyków SKIN care EXPERT ALL – DAY. Produkty przeznaczone są do dziennej pielęgnacji każdego typu cery, również tej wrażliwej. Dzięki unikalnemu połączeniu składników aktywnych i zaawansowanej technologii harmonijnie zaspokajają potrzeby skóry w ciągu dnia. Nadają jej świeżość, wydobywają naturalny blask i zapewniają atrakcyjny wygląd. Chronią skórę przed szkodliwym wpływem środowiska zewnętrznego (jak np. zanieczyszczonym powietrzem, klimatyzacją czy promieniowaniem słonecznym). Działają niezwykle skutecznie, co zostało potwierdzone przez niezależne placówki badawcze pod kontrolą lekarzy dermatologów. Twoja cera będzie idealnie piękna, gotowa na selfie w stylu gwiazd.



Zasady są proste: zaproś do zabawy swoją mamę lub przyjaciółkę i zgłoś się w komentarzu pod tym postem zostawiając namiary na siebie (wystarczy imię Twoje i Twojej mamy/przyjaciółki, będę kontaktowała się na maila wyświetlającego mi się we wtyczce Disqus) i wyrażając chęć uczestnictwa. Pamiętaj! Tym razem testujecie w parach!

19 grudnia, w poniedziałek, wyłonię dwie pary szczęśliwych testerek, które otrzymają zestaw dwóch kosmetyków do przetestowania. Wyniki poznacie na moim FacebookuWarunkiem uczestnictwa będzie zarejestrowanie się na portalu Face&Look: KLIK! ponieważ przesyłka zostanie nadana na podany podczas rejestracji adres. Czasu jest mało, więc do dzieła, drogie panie!

Istotną częścią tego testu - poza samym otrzymaniem fajnych produktów za darmo ;) - będzie wypełnienie ankiety, w której wylosowane pary będą mogły wyrazić swoją opinię o tych kosmetykach. Ankieta będzie dostępna po zarejestrowaniu i otrzymaniu produktów na stronie Waszego profilu na Face&Look już od 10 stycznia. Wypełnienie ankiety automatycznie zwiększa Wasze szanse na testowanie kolejnych kosmetyków, ponieważ wy stajecie się wiarygodni, a ta akcja jest cykliczna.

To jak? Kto jest chętny? :)

Ściskam
Arsenic

Szybka analiza składu: Pharmaceris N Vita Capilaril SPF 20 + wyniki zabawy z Face&Look oraz Floslek!

$
0
0

Po dłuższej przerwie zapraszam na film do kawy, w którym wyjaśniam czym są i jaką rolę pełnią kolejne składniki z listy. Tym razem bierzemy za rogi krem nawilżająco-wzmacniający Vita-Capilaril od Pharmaceris.



Zapraszam do oglądania:



Na adres a.galiszkiewicz@gmail.com przysyłajcie mi zdjęcia składów kosmetyków, których podobną analizę składu chcecie obejrzeć na moim kanale. Od razu prośba - niechaj to będą aktualne zdjęcia, ponieważ producenci często lubią składy swoich produktów zmieniać. Zanim więc wyślesz mi zdjęcie składu znalezione w internecie, upewnij się, że jest ono aktualne, tj. skład tego kosmetyku nadal wygląda tak a nie inaczej.
Oczywiście, sprawy się upraszczają gdy sami zrobicie zdjęcie kosmetyku, który posiadacie, lub który znajdziecie w sklepie. Nie obiecuję jednak, że dam radę tego samego dnia, ba! tego samego tygodnia nawet na Waszego maila ze zdjęciem składu odpowiedzieć filmem z jego analizą. Jeśli próśb będzie dużo niewykluczone, że po prostu będę musiała wybierać i wówczas albo poproszę Was na Facebooku o zagłosowanie, który skład rozpracowujemy, albo wybiorę sama to, co wyda mi się ciekawszą opcją.

Proszę o konstruktywne komentarze - co dodać, co zmienić, a co jest ok? 


Wyniki zabawy z portalem Face&Look oraz Floslek:
Zestawy kosmetyków powędrują do Anny i Renaty oraz Nettie i Kitty. Gratuluję! Za chwilę na swoje maile widniejące we wtyczce do komentowania Disqs otrzymacie ode mnie info z dalszymi instrukcjami :) Dziękuję wszystkim za udział, być może za jakiś czas pojawią się kolejne tego typu szybkie akcje, nie przegapcie!

Pozdrawiam serdecznie,
Arsenic
Viewing all 292 articles
Browse latest View live