Quantcast
Channel: Arsenic - naturalnie z przekorą
Viewing all 288 articles
Browse latest View live

Polskie Świece są, klimacior jest!

$
0
0

W moim domu wieczorami zawsze pali się jakiś lampion lub świeczka. Lubię żywy ogień, lubię światełka, a jeśli jeszcze pachną to już pełnia szczęścia. Mam oczywiście swoje ulubione zapachy, ale trudno mówić o ulubionych lampionach - ten różowy, migotliwy ze zdjęcia powyżej to prawdopodobnie był impulsywny zakup w jakimś Kauflandzie za zawrotne 3,99 PLN i lubię go bardzo. Ale tylko spójrzcie - czy coś może przebić wielką, czerwoną kulę płonącą spokojnym blaskiem wschodzącego nad Nową Hutą księżyca? :)

Jest to lampion od specjalnych okazji, ponieważ jest ogromny i daje raczej niewiele światła w porównaniu choćby właśnie z tymi tanimi szklankami oklejonymi brokatem z kiosku. Ale gdy się wieczorem pogasi wszystkie światła, zostaje jedynie ten wielki, czerwony księżyc, dzieje się magia. Jest to przedmiot, który rozprasza i hipnotyzuje, uspokaja wbrew pobudzającej barwie. Zdarza mi się przy nim zasypiać, gdy Mężczyzna w trybie burego kocura uprawia pubbing i wraca... dość wcześnie do domu. Nieraz zresztą zdarzyło mu się wrócić gdy lampion jeszcze się palił i od razu jakoś tak domowo się robiło wokół zmęczonego czkawką serca.



Krwawy księżyc wykonany jest w całości z parafiny (takiej samej jak standardowe świece) i można go mieć w kilku kolorach i rozmiarach, jednak w moim odczuciu te mniejsze kulki nie robią już takiego wrażenia. Czerwony olbrzym jest produktem, rzecz jasna, stworzonym przez Polskie Świece i chyba tylko tam coś tak pięknego może kosztować tak niewiele. Odsyłam, sami zobaczcie ile: KLIK!
O lampion trzeba dbać. Wprawdzie nie wypala się on tak jak świeca, dzięki czemu unikamy upierdliwego paprania się z woskiem, ale - jak to z parafiną - jeśli stoi zbyt blisko źródła ciepła, może zmienić lekko kształt lub kolor. Mój w jednym miejscu się przetarł, ale poradziłam sobie z tym wygładzając jego powierzchnię z pomocą zapalniczki. Ot, po problemie. Nie polecam jednak trzymać go na parapecie nad kaloryferem. Nie, nie obudzicie się nad ranem z księżycem skapującym na dywan, ale może to wpłynąć na jego urodę. Instrukcję obsługi kończy polecenie, iż do środka można włożyć zarówno zwykły podgrzewacz, jak i niezwykły - w ulubionym zapachu.




Innym rodzajem "wiecznej świecy" jest kremowa, klasyczna świeca z serii Everlasting, która również "działa na podgrzewacze". Czyli nie ma knota, tylko zabezpieczone pleksi gniazdko na podgrzewacz. Widzę w niej same plusy - wygląda jak klasyczna świeca, nigdy się nie wypala, zawsze daje takie samo, dość intensywne, światło, nie ma opcji aby knot wypalił się krzywo, paprząc woskiem wszystko dookoła, mogę sobie do niej włożyć podgrzewacz o dowolnym zapachu, a w dodatku kosztuje dychę. Z durnej chęci posiadania ich wszystkich kupiłabym więcej, choć najprędzej tę ilość zapalonych naraz świec zobaczę na własnym pogrzebie. 




Tego typu lampiony sprawdzają się świetnie też podczas fikuśnych kąpieli - są całkowicie wodoodporne (to również jest parafina) i nie ma problemu, jeśli knot podgrzewacza zamoknie. Po prostu wymieniamy na nowy i po kłopocie. Stawiam na wannie, gaszę światło i nie widząc już klapy od kibla mogę w spokoju absorbować maseczki i podsłuchiwać sąsiadów.
Kolejnymi hitami od Polskich Świec są podgrzewacze zapachowe. Miałam ich już trochę w życiu i wiem jedno - nawet nie trzeba ich zapalać, żeby pachniało w całym domu. Obecnie w mojej szafce na zapachy (mam taką, a jakże) pachnie intensywnie ciastem cytrynowym. 



Nie przepadam za takimi słodkimi, jadalnymi zapachami w perfumach, ale - niechętnie - przyznaję, że naprawdę dobrze sprawdzają się we wnętrzach. Bardzo przyjemnie się wchodzi do takiego mieszkania, gorzej jest po chwili, gdy człowiek zda sobie sprawę, że nici z ciasta, że to tylko kawałek bezdusznej, perfumowanej parafiny. Ale słowo daję, można tym zapachem się najeść! Te konkretnie podgrzewacze wpadły w moje ręce na ostatnim Secrets of Beauty i są w rozmiarze XXL - nie zmieszczą się do standardowego kominka. Ale i z tym nie ma problemu, ponieważ mają osłonkę z pleksi i - sprawdziłam wielokrotnie! - można je stawiać zapalone wprost na obrusie bez żadnej podstawki i żadna katastrofa się nie wydarzy. Chyba, że macie wścibskie koty lub teścia-wariata, wtedy różnie może być.



Nigdy nie liczyłam, jak długo się palą te podgrzewacze maxi, ale zazwyczaj wystarczały na caaały, długi, zimowy wieczór i jeszcze coś zostawało na dzień kolejny. Bydlęta te pakowane są po 4 sztuki i takie opakowanie kosztuje niecałe 4,50 PLN. Cztery pięćdziesiąt. A niektóre po trzy dwadzieścia. Do kupienia TUTAJ w przeróżnych wariantach zapachowych. Ja już widzę oczami jasnowidza, że czarna kawa, czerwona herbata, lawenda i śliwka będą w moich rękach. Tej ostatniej jestem zresztą najbardziej ciekawa.



A skoro jesteśmy przy zapachach - od kiedy znam Pana Jacka i Polskie Świece, jego produkty umilają nam Wigilię. W tym roku na stole położę urocze, czerwone choineczki pachnące słodko i świątecznie. Cudnie wyglądają na stole, przy każdym talerzyku, ozdobione gałązkami iglaka. Te podgrzewacze mają przeróżne kształty i występują w różnych wariantach zapachowych. One również są pakowane po cztery sztuki i taki pakiet kosztuje 3 PLN, do kupienia TUTAJ! 



Odnoszę wrażenie, że produkty od Polskich Świec pachną intensywniej od tych kupowanych w marketach. Pewnie jest to kwestią świeżości, bo nigdy nie zdarzyło mi się jeszcze aby świece z marketu wypachniły mi całe mieszkanie tylko dlatego, że leżały nierozpakowane w szafce. Fankom Yankee Candle polecam zerknąć na stronę sklepu, ponieważ można tam dostać również ich woski. Jest także coś dla lubiących dłubać samemu - dział Zrób To Sam pozwala stworzyć agarowego smrodka w kolorze mlecznego różu w prezencie dla jakiegoś Grincha. Dobrej zabawy!

Pozdrawiam
Arsenic

Biolaven przeciwzmarszczkowe serum do twarzy z olejem winogronowym i lawendą. Porównanie z serum wygładzającym Resibo i stówa w kieszeni.

$
0
0


Tak się złożyło, że gdy serum Biolaven wpadło wreszcie w moje chciwe rączki, napisała do mnie Kasia i to w zasadzie ona jest pomysłodawczynią dzisiejszego posta, bowiem podsunęła mi pod nos serum wygładzające Resibo, wspomniała o tańszym o sto złotych serum Biolaven i wreszcie po porównaniu składów obu kosmetyków w móżdżku Arsenic zaskoczyło: piszemy o tym! 

O co chodzi? Porównajcie sami składy obu kosmetyków:

Resibo serum wygładzające:

Prunus Amygdalus Dulcis Oil, Vitis Vinifera Seed Oil, Sclerocarya Birrea Seed Oil, Squalane, Mauritia Flexuosa Fruit Oil, Borago Officinalis Seed Oil, Caprylic/Capric Triglyceride, Ascorbyl Tetraisopalmitate, Tocopherol, Lavandula Stoechas Extract, Pistacia Lentiscus Gum, Parfum, Linalool, Geraniol.

Biolaven serum przeciwzmarszczkowe:
Glycine Soja Oil, Vitis Vinifera Seed Oil, Argania Spinosa Kernel Oil, Squalane, Tocopheryl Acetate, Lavandula Angustifolia Oil, Linalool, Limonene, Geraniol, Citronellol.



Nie trzeba się znać specjalnie na INCI, żeby wywnioskować kilka prostych rzeczy. Przede wszystkim, oba kosmetyki bazują na olejach (brak wody, mnogość "oil" w nazwach). Trochę się tutaj różnią, Biolaven bazuje na oleju sojowym z dodatkiem oleju z pestek winogron i arganowego. Resibo z kolei ma w składzie tych olejów więcej, w tym niektóre iście egzotyczne. Bazuje na oleju ze słodkich migdałów, dalej również olej z pestek winogron, następnie jazda: olej marula, buriti, olej z nasion ogórecznika, oraz coś, czego bardzo, ale to naprawdę bardzo, kurna, nie lubię w kosmetykach za 130 PLN: trójglicerydy kaprylowo-kaprynowe. Żeby to chociaż poprawiało sensorykę, odciążało samą formułę kosmetyku. Nie. To jest po prostu tanie. 


Oba kosmetyki zawierają nawilżający, działający antyoksydacyjnie i gojąco skwalan oraz witaminę E, a także cudowny olejek lawendowy. Przy czym w obu kosmetykach z nieco innego gatunku lawendy, trudno mi orzekać, który jest gorszy i czy w ogóle jest. Są inne.
Dodatkowo, serum Resibo zawiera mastyks (działający bakteriobójczo i dodatkowo podgęszcza nieco formułę kosmetyku) i ten nieszczęsny "Parfum". Wiecie co, to nie jest tak, że ja się czepiam, ale się czepię. Dla większości śmiertelników to serum będzie super i wierzę, że ja również byłabym z niego zadowolona. Skład jest świetny, bo nie wspomniałam jeszcze o moim ulubionym rodzyneczku tutaj: o tetraizopalmitynianie askorbylu, supertrwałej formie witaminy C, ale tutaj budujemy suspens na razie, więc pomijam. Używałabym, no. Przecież nie takie koszmarki się wklepywało w skórę i było ok. 
Ale, tu wstaw dowolny przerywnik, jak już robimy ekskluzywne serum z fajnymi olejami, z witaminą C, a przede wszystkim: kosztujące 130 PeeLeNów to dopnijmy całość na cacy. Trójglicerydy, parfum, serio? Biolaven kosztujące stówę mniej dało radę: same wartościowe oleje i olejek eteryczny, który czuć po zaaplikowaniu serum w promieniu piętnastu metrów.
No, ulżyło mi. Na szczęście plusów "dodatnich" w składzie serum Resibo jest więcej niż tych "ujemnych", a epizod z parfum i trójglicerydami to tylko i wyłącznie moje czepialstwo o brak perfekcjonizmu. Bo da się, tylko nie chce się. 


Ale, ale! Serum Biolaven mam i lubię od pierwszego użycia. Złapali mnie na zapach lawendy - nie słodkiej improwizacji na temat saszetki na mole, ale lawendy dzikiej, zielonej, gorzkawej, hipnotyzująco uroczej. Zapach jest intensywny i utrzymuje się na skórze dość długo.
Sama formuła kosmetyku jest - choć olejowa - dość lekka i suchelce takie jak ja bardzo sobie ten kosmetyk będą chwaliły. Skóra moich dłoni wypija to serum w zasadzie do matu. Na twarz nakładam wieczorem lub gdy muszę wyjść na mrozy, deszcze, smogi... Mój makijaż składający się z kremu BB z Kolorówki oraz jakiegoś randomowego pudru transparentnego trzyma się normalnie - tj. od rana do wieczora, a na nosie do pierwszej chusteczki.


Odnoszę wrażenie, że ten prosty, olejowy kosmetyk bardzo silnie koi i nawilża moją skórę. Nakładając serum zawsze wykonuję - krótszy lub dłuższy - masaż i to z pewnością wzmacnia samo działanie kosmetyku. 
Skład serum Biolaven jest w zupełności naturalny, prosty i piękny. Mamy wartościowe oleje, skwalan, witaminę E i olejek lawendowy. Prosto i skutecznie, bez tej ekstra ochrony byłoby mi tej zimy bardzo ciężko.

Wspomniana witamina C to mój ulubieniec, który jest dość drogim surowcem spotykanym choćby w kosmetykach marki Norel. Pisałam o niej tu: KLIK!
Na szczęście składnik ten można już kupić, choćby w Mazidłach, i robić sobie kosmetyki ze stabilną witaminą C samemu. Można też dodawać ją do gotowych kosmetyków. Do takich, dajmy na to, serów olejowych, c'nie? :) Próbka (2 g) tego surowca kosztuje 18 zł (taniej o 5%, jeśli udostępnimy info na FB - szczegóły w sklepie Mazidła), przy czym efekty stosowania widać już po zastosowaniu go w ilości 1-3%, choć max. stężenie to 10%. Biorąc pod uwagę, że chcemy samoróbki mieć na wypasie, taka próbka wystarcza na "ulepszenie" ok. 20 g serum. 
Jak więc zrobić sobie serum Resibo o stówę tańsze? Bierzemy serum Biolaven, wlewamy całe do zlewki, ważymy (uprzednio ważąc samą pustą zlewkę i tarując wagę), przeliczamy ile to będzie 10% (albo 1%, albo 3% - w zależności od tego ile wit C chcemy dodać) i, tak, zgadliście, dodajemy tę ilość tetraizopalmitynianu aksorbylu do serum. Mieszamy, przelewamy do buteleczki z pipetką i kraśniejemy z dumy. 
Zakładając, że dodamy sobie całe 2 g wit C do naszego serum Biolaven, całość kosztować nas będzie ok. 50 zł. Za pozostałe 80 zł można kupić choćby Dhanal Oudh Nashwah i tą pointą wypada mi zakończyć :D

Buziaki
Arsenic

Norel intensywnie nawilżające serum z kwasem hialuronowym

$
0
0

Uważam, że każda szanująca się firma kosmetyczna powinna w swojej ofercie posiadać takie właśnie podstawowe surowce do pielęgnacji skóry. Do tego w eleganckim i wygodnym opakowaniu aby dać alternetywę tym wszystkim, którzy nie lubią czy też nie chcą stosować półproduktów kosmetycznych dostępnych w sklepach z surowcami i wolą zaufać po prostu marce produkującej dobre kosmetyki od lat. Albo po prostu nie lubią plastikowych, aptecznych opakowań.

Jest to najprostszy na świecie żel zawierający kwas hialuronowy, wodę i konserwant w składzie. Najłatwiej jest go stosować mieszając z olejami lub dodając do kremów na dzień czy na noc. 




Można też tworzyć bardziej wyszukane kompozycje - ja na przykład, zużywszy ponad połowę opakowania, dodałam do niego kilka składników, bez których moja skóra obejść się nie może. Nie powtórzę Wam dokładnej receptury, ale powstała lekka emulsja z kilkoma moimi ulubionymi kwasami i olejami w składzie - dzięki czemu nie muszę codziennie wieczorem tworzyć takiego mazidła od nowa. 




Na stronie sklepu Norel widziałam, że opakowanie nieco się zmieniło - trochę szkoda, bo bardzo mi odpowiadało to matowe szkło. Wydaje mi się, że poprzednia butelka była nieco bardziej elegancka, choć z pewnością obecna wydaje się nieco bardziej wygodna. Płaska pompka ułatwia używanie nawet śliskimi od żelu czy kremu dłońmi.




Taki kosmetyk trudno jest zepsuć i uważam, że warto jest włączyć takie podstawowe surowce do swojej pielęgnacji... Zresztą, wiecie, znacie moją opinię o kwasie hialuronowym - wraz z olejami i kwasami są filarami mojej pielęgnacji. Cieszę się, że Norel wypuścił taki kosmetyk i mam nadzieję, że w jego ślady pójdą również inne szanujące się firmy kosmetyczne.

Pozdrawiam
Arsenic

Naturativ - żelowa maska 360°AOX kojąco liftingująca

$
0
0

Na ostatnim spotkaniu Secrets of Beauty otrzymaliśmy od marki Naturativ wśród prezentów m.in. tę maskę. Była jednym z pierwszych produktów, który od razu rozpieczętowałam i użyłam, zachęcona naprawdę porządnym składem oraz niecodzienną formułą maski - ma ona bowiem postać żelu, który mnie się raczej nie kojarzy z dobrym nawilżeniem. Okazuje się jednak, że mam Wam o czym opowiedzieć. 

Chciałabym jeszcze wyjaśnić pewną kwestię, być może kontrowersyjną dla niektórych. Tak, to był gift ze spotkania blogerskiego. Jasne, że sponsorom takich spotkań jest miło, gdy piszemy o ich produktach i linkujemy do ich sklepów, ale chciałabym, żebyście wiedzieli, iż Michał (organizator SoB i twórca bloga Twoje Źródło Urody) nie wymaga od nas pisania recenzji. Nie podpisujemy cyrografu jadąc na jego warsztaty, jeśli więc piszę o jakimś produkcie ze spotkania, to po prostu znaczy, że jest tego wart. A ponieważ ostatnio wpadło mi trochę świeżynek naprawdę wartych uwagi, trochę tych recenzji będzie.
No. Nie musiałam, ale ucinam tym samym wszelkie durne dyskusje.

Dlaczego formuła żelowa nie kojarzy mi się z dobrym nawilżeniem? Cóż, od paru miesięcy jestem posiadaczką suchej skóry (i suchych włosów też... które się z tej suchości skręciły, wyobrażacie to sobie? Ale to temat na inny post może.) i wiem, że aby porządnie tę pustynię nawilżyć, potrzebuję emolientów. Inna sprawa, że żele kojarzą mi się z kwasem hialuronowym, który jest super nawilżaczem ale tylko w połączeniu z kremami lub olejami. 



Tymczasem maska naprawdę jest żelem, nie emulsją, nie ma w składzie olejów, a mimo tego po nałożeniu jej na skórę niemal natychmiast koi i łagodzi wszelkie niedogodności. Sekret tkwi pewnie w kilku kluczowych składnikach tworzących lekki film na powierzchni skóry, jak np. pullulan czy niezawodny karagenian. W składzie mamy też kojące wyciągi z aloesu, lukrecji i miłorzębu - bardzo przyjemne składniki nawilżające i działające jako antyoksydanty. I powiem Wam, że widać ich zawartość w żelu, który ma żółtawą barwę. Nie ma ściemy.



Producent sugeruje, żeby nakładać na oczyszczoną skórę hojną porcję tego żelu-maski. Ja sugeruję, aby się tego słuchać. Mniejsze ilości żelu moja skóra dłoni wypija do cna, zostaje jedynie delikatniutki, błyszczący, "żelowy" film na niej. To bardzo prosty i szalenie skuteczny pomysł: wartościowe ekstrakty i składniki aktywne umieścić w wygodnym, dość gęstym, nie spływającym żelu, którego nie będą się bały nawet posiadaczki cer tłustych czy trądzikowych.  Jeszcze fajniejsza jest, gdy się ją wstawi na jakiś czas do lodówki i nakłada na skórę gdy jest lekko schłodzona. 
Zastanawiam się, dlaczego ja sobie nie robię takich maseczek? Może czas najwyższy poluzować trochę miejsca w szafce z półproduktami.



Czy efekt liftingu jest zauważalny? A i owszem, moja skóra jest po niej tak cudownie nawilżona, jędrna, dobrze napięta i rozświetlona, że chyba można mówić o efekcie liftingu. Polecam nie spieszyć się ze zmywaniem tej maseczki, dać jej czas, przemasować skórę od czasu do czasu. Może się okazać, że po kilkunastu minutach nie ma czego zmywać i wystarczy skórę przetrzeć tonikiem. 
Jestem bardzo zadowolona z tego produktu i polecam go z czystym sumieniem. To prosty, bardzo skuteczny kosmetyk o pięknym składzie. Maska dostępna jest TUTAJ, warto polować na promocje, bo są bardzo konkretne. Standardowa cena tego kosmetyku to 139 zł za 100 ml, ale widziałam ją już w promocji, w cenie 69 zł! Nie zastanawiałabym się.

Buziaki
Arsenic

Byłam fanką Maybelline Color Tatoo Permanent Taupe, ale cień Wanted 01 od Bell jest lepszy i tańszy :)

$
0
0

A konkretniej, chodzi o odkryty przeze mnie niedawno cień w kremie z serii Wanted, w kolorze 01, który jest - lekko licząc - trzykrotnie tańszy od Color Tattoo z Maybelline. Kosztuje 7,99 i jest dostępny w Biedronkach. A co z jakością?



Trudna konsystencja Color Tattoo w zasadzie mi nie przeszkadzała. Nabierałam go dość sztywnym, skośnym pędzelkiem i cierpliwie wyrysowywałam sobie nim brwi. Z używania go jako bazy pod cienie zrezygnowałam, bo produkt ten ma tendencję do wysychania i twardnienia jakiś tydzień, dwa po zakupie. Szczelne zakręcanie słoiczka niczego tutaj nie poprawia, ot taka jego wada i koniec. Dlatego stwierdziłam, że szkoda sobie naciągać skórę powiek, skoro mam pod ręką inne, bardziej kremowe i wygodne bazy pod cienie. Nawiasem mówiąc, ostatnio najczęściej króluje u mnie Bell, również w tej kategorii. 




Cień w kremie Wanted jest wyraźnie luźniejszy, bardziej kremowy niż jego drogi kuzyn, dzięki czemu można całkiem elegancko nabrać go na palec i wklepać w powiekę uzyskując intensywny kolor i równomierną, dobrą bazę pod cienie. Tak, trzyma świetnie również pigmenty - trochę lepiej niż Color Tatoo z racji swojej milszej kremowości. 




Kolor 01 jest w zasadzie identyczny jak Permanent Taupe. Pewne drobne różnice wynikają z konsystencji obu kosmetyków. Color Tatoo, który widzicie na zdjęciach po lewej stronie, przeżył już swoje i zasłużył na emeryturę. Zresztą, po zrobieniu tych zdjęć, wylądował od razu w koszu. Z tego powodu nabiera się go ciężko, lubi się zbrylać i tworzyć grubsze plamy na skórze, które odbijają światło, przez co kolor wydaje się jaśniejszy i bardziej szarawy, srebrzysty. Wanted rozsmarowuje się jak masełko. No, dobrze, może faktycznie jest w nim nieco więcej brązu niż u szarawego Permanent Taupe, ale są to niuanse tak drobne, że pozostają bez znaczenia w makijażu. 




Mam czarne brwi, ale dość gęste, więc ten kolor sprawdza się u mnie dobrze do codziennego, dość delikatnego podkreślenia. Nie wyróżnia się, wygląda bardzo naturalnie, ale podejrzewam, że u osób z rzadszymi włoskami lub ze sporymi prześwitami, należy ten kolor dobrać idealnie. U mnie moje własne brwi wiele kamuflują, więc wystarczy aby kolor nie był rudy i jest ok.

Poza tym uważam, że tego rodzaju kolor sprawdzi się u zdecydowanej większości typów kolorystycznych. W myśl zasady, że jeśli nie wiadomo czy dana osoba jest typem chłodnym czy ciepłym, dobieramy raczej neutralne lub chłodne odcienie w makijażu, ten cień zadziała dobrze i u naszych polskich, szarych myszek, i u całkiem jasnych blondynek, gdzie cień aplikujemy baaardzo lekką ręką, jak i u brunetek - mowa o brwiach. Jako baza pod cienie może być stosowana bez ograniczeń. Moim zdaniem jest to produkt, który trzeba mieć w kosmetyczce. Tym bardziej, że jest to naprawdę produkt "longlasting" - bez poprawek przetrwa noc, zarówno na brwiach jak i w roli bazy pod cienie. Sprawdziłam! Nie roluje się i nie ściera.




Dobrym pomysłem, w przypadku cienia Bell, jest też plastikowa osłonka pod nakrętką, która chroni krem przed zasychaniem. Jestem pewna, że dzięki tej osłonce cień przeżyje w dobrym stanie dłużej. Tak, już tę osłonkę gdzieś posiałam. 
W kolekcji znajdują się cztery odcienie - poza ww jest jeszcze nieco cieplejszy, średni brąz, przez wielu zresztą uważany za dość chłodny. Nie będę się spierać. On również nieźle nadaje się do podkreślania brwi, ale trzeba stanąć przed lustrem i przed samą sobą szczerze odpowiedzieć na pytania: czy brązowa pomada na moich brwiach wygląda naturalnie? Czy moje brwi muszą wyglądać jak wycięte i naklejone z innego obrazka? Jeśli na chociaż jedno z tych pytań odpowiedziałaś negatywnie, sięgnijże po kolor 01 do brwi następnym razem. Serio.

Poza brązami mamy też dwa jasne, powiedzmy, odcienie nude - waniliowy i różany, które robią świetną robotę w okolicy oka jako baza pod jasne cienie i jednocześnie korektor.

A zresztą, tego typu produkty dobrze radzą sobie również solo, wklepane palcem w powiekę, delikatnie roztarte. 
Bardzo udany produkt, warto mieć.

Pozdrawiam,
Arsenic

Analiza kolorystyczna: trzy podtypy Jesieni. Co je łączy? Czym się różnią? Jak je rozpoznać?

$
0
0

W poprzednim wpisie z tego cyklu, omawiającym podtypy Zimy, wspomniałam, że nie ma chyba bardziej różnorodnego typu kolorystycznego od Jesieni. Cóż, sprawdzimy to dzisiaj. Zajrzymy Jesieniom głęboko w oczy, przeanalizujemy rodzaje pigmentów występujące w ich skórze i włosach w zależności od podtypu, dobierzemy współgrające kolory i sprawdzimy również jakie są ich siostrzane typy.

Czy wiecie, skąd w ogóle wziął się podział na trzy różne podtypy Jesieni (Zimy, Wiosny i Lata też... )? Otóż naturalne kolory każdego z czterech głównych typów kolorystycznych można bardzo konkretnie określić i w tym podstawowym systemie Jesień ma kolorystykę jednocześnie: zgaszoną, ciepłą i ciemną. Wyobraźcie sobie taki kolor. Jaki to mógłby być, ze znanych Wam? Mnie przyszedł od razu na myśl brąz, który wręcz idealnie spełnia wszystkie te trzy warunki, prawda? Jest jednocześnie kolorem przygaszonym (bo jaskrawą, nasyconą odmianą brązu jest pomarańczowy), w sposób oczywisty przeważnie ciepłym, bo nawet najchłodniejsze brązy muszą zawierać w sobie odrobinę pomarańczowego pigmentu aby nie stać się szarością; jest również przeważnie postrzegany jako kolor z gamy tych ciemniejszych. 
Ale, no właśnie, odcieni brązu jest mnóstwo - od tych szarawych, "ledwie ciepłych", poprzez rude, ciężkie i kasztanowe aż po naprawdę ciemne gorzkie czekolady i mielone kawy. Stąd, w systemie 12 typów kolorystycznych, istnieje podział na trzy podtypy jesienne, u których dominuje jedna z wyżej wymienionych cech. 

Są więc Jesienie "ledwo ciepłe" czyli Zgaszone; rude czyli Ciepłe oraz Ciemne, te od gorzkiej czekolady, zamiennie zwane również Głębokimi. I powtarzam cierpliwie, do znudzenia: to, że dana osoba została sklasyfikowana jako Ciepła Jesień NIE oznacza, że jej kolorystyka składa się wyłącznie z ciepłych pigmentów. Oznacza to, że taka osoba ma kolory ciepłe, zgaszone i ciemne, tylko te dwie ostatnie cechy nie są aż tak dominujące. A co za tym idzie, NIE oznacza to, iż Ciepła Jesień może świetnie wyglądać w każdym ciepłym kolorze, z absolutnie całego spektrum barw. Będzie wyglądała dobrze w tych kolorach, spośród wszystkich ciepłych, zgaszonych i ciemnych, które są najcieplejsze. Kolor żonkilowy nie jest zgaszony ani ciemny, choć jest zdecydowanie ciepły. Będzie zgrzytał na rudej i piegowatej Dowbor. Analogicznie mają się sprawy ze wszystkimi podtypami w systemie 12 typów kolorystycznych. Pamiętajcie o tym dobierając kolory - główny podział na 4 typy nie jest taki zły, nie należy w zupełności odrzucać tej wiedzy. Warto wiedzieć, z czego wynikają kolejne podziały. To co, gotowi rozebrać wszystkie trzy typy jesienne na części pierwsze?

Ciepła Jesień



Skoro zaczęłam od Dowbor, to niech już tak leci. Ruda, piegowata marchewa o zielonych lub piwnych oczach to jeden z bardziej rozpoznawalnych stereotypów w analizie kolorystycznej. Każdy potrafi takiej osobie doradzić właściwe kolory. Nigdy nie zapomnę, jak w wieku 10 lat z pełną powagą tłumaczyłam swojej rudej koleżance, że powinna nosić kolory ziemi. Zresztą, całe podwórko jej to powtarzało, a ta się wzięła i któregoś dnia przefarbowała na czarno. Cóż, czerń podobno jest lubiana przez osoby uparte ;)
Najważniejszą cechę tego typu kolorystycznego określa wysoka temperatura naturalnej kolorystyki. Oznacza to, że włosy, cera i oczy takiej osoby zawierają duże ilości żółto-pomarańczowego pigmentu feomelaniny oraz intensywnie czerwoną melaninę trójchromową, przemieszaną z brązową i – w znacznie mniejszym stopniu – czarną eumelaniną. Daje to w efekcie często tak charakterystyczne dla tego typu ciemnorude włosy, a także złocistobrązowe piegi.
Siostrzanym typem jest dla niej Ciepła Wiosna, u której również znaleźć można przede wszystkim ciepłe pigmenty, ale głównie w postaci żółtej i czerwonej feomelaniny w bardzo dużych ilościach, bez domieszek ciemnych eumelanin. Nie jestem więc fanką tak swobodnie rzucanych stwierdzeń, że wobec tego te dwie "siostry kolorystyczne" mogą sobie pożyczać ciuchy i nadal będą wyglądały świetnie. Mają dużo czerwonego i żółtego pigmentu we włosach, skórze i oczach, ale poza tym różni je wszystko - Jesień pozostanie ciemna i przygaszona a Wiosna jasna i czysta. O ile Ciepła Wiosna wymiata nosząc sukienkę w kolorze ognistego oranżu, tak u Ciepłej Jesieni ten kolor może ewentualnie - i też nie zawsze - sprawdzić się jako ekstrawagancki dodatek do brązów i zgniłych zieleni, np. jako lakier do paznokci lub buty. Tak czysty i jasny kolor nie podkreśli jej pysznych, rudych włosów, ale właśnie sprawi, że będą się wydawały ciemniejsze, bardziej bure, a cera jeszcze bledsza niż zwykle, a przecież kompletnie nie o to chodzi w analizie.
Po więcej inspiracji makijażowych i ubraniowych zapraszam na mój Pinterest, gdzie stworzyłam dwanaście tablic ze zdjęciami dla każdego typu kolorystycznego. Często aktualizuję je o wykonane przeze mnie sety ubrań. Poniżej Ciepła Jesień:



Ciemna (Głęboka) Jesień



Poruszając temat analizy kolorystycznej w rozmowach z krewnymi i znajomymi Królika nadal spotykam się z twardo zakorzenionym jak perz stereotypem, że jak "ciemne włosy i oczy to na pewno Zima". A przecież kolory ciemne mogą być zarówno czyste jak i przygaszone; ciepłe lub chłodne, prawda? Przy czym, znając możliwości i ograniczenia, jakie wynikają z podstaw biochemicznych w analizie, wiemy że kolorystyki ciemne i jednocześnie ciepłe (Głęboka Jesień) charakteryzują się jednocześnie mniejszym lub większym stopniem przygaszenia naturalnych barw. Dlaczego? Istotą różnicy pomiędzy ciemnymi kolorystykami siostrzanymi jest odcień występujących u nich pigmentów. U Ciemnej Jesieni podstawą kolorystyki jest występowanie dużych ilości brązowej i brunatnej eumelaniny, dodatkowo przyciemnionej czarną eumelaniną. Często zdarza się też dodatek czerwonej melaniny trójchromowej, a także żółto-pomarańczowej feomelaniny, która manifestuje się w opaleniźnie. Taka mieszanka pigmentów nie tylko daje wrażenie ciepła (w porównaniu z typem zimowym), ale również przygaszenia, niskiej intensywności kolorów. U siostrzanej Ciemnej Zimy natomiast najczęściej występuje duża ilość czarnej lub brunatnej eumelaniny, już bez domieszek innych pigmentów, co daje efekt nie tylko chłodu ale także czystości, wysokiej intensywności kolorów. 
Flagowymi kolorami w palecie Głębokiej Jesieni są wszystkie ciemne, czekoladowe brązy, jak również głębokie fiolety: oberżynowy, śliwkowy, jagodowy. Ten typ pięknie prezentuje się również w czerwieniach takich jak: bordo, burgund, czerwień żelazowa, buraczkowy. Z zieleni wybieramy w pierwszej kolejności odcienie ciemne i ciepłe, jak np.: zieleń butelkowa, ciemna oliwka, militarna zieleń. Ten typ powinien zdecydowanie unikać odcieni jasnych – zarówno w garderobie jak i makijażu. Nie sprawdzą się na niej więc pastele, kolory blade a także chłodne.  Poniżej tablica z inspiracjami makijażowymi i ubraniowymi dla tego typu:





Zgaszona Jesień



Ta najtrudniejsza do zrozumienia, z tego co się zorientowałam. Spójrzcie tylko - jak ta delikatna kolorystyka się ma do płomiennie rudej Ciepłej Jesieni czy południowo żywiołowej Głębokiej Jesieni? Główną cechą wybijającą się na pierwszy plan u tego typu jest naturalnie niska chromatyczność naturalnych barw włosów, skóry i oczu. Oznacza to, że u takiej osoby występuje mieszanka różnych rodzajów pigmentów, co razem nie daje efektu intensywności, czystości koloru. Jednak w naturalnej kolorystyce takiej osoby delikatnie przeważają kolory ciepłe, a więc zawierające pigmenty o ciepłym kolorycie (żółta i czerwonawa feomelanina, brązowa eumelanina). Żaden z tych pigmentów jednak nie dominuje, co odróżnia ten typ od Ciepłej Jesieni, charakteryzującej się występowaniem ciepłych pigmentów w dużych ilościach. U tego typu kolorystycznego spotkać można najczęściej przedziwne mieszanki kolorystyczne w tęczówkach oczu. Przewaga ciepłych i ciemnych pigmentów jednak przejawia się zwykle jako złote, piwne, brązowe plamki na niebieskiej czy zielonej tęczówce lub takiż pierścień wokół źrenicy. Często też spotyka się po prostu oczy piwne czy szaro-brązowe. 
Naturalnie cieplejsze kolory Zgaszonej Jesieni odróżniają ten typ od siostrzanego typu – Zgaszonego Lata, charakteryzującego się również mieszaniną różnych pigmentów, ale z przewagą tych o chłodnych odcieniach. W tym przypadku może być od razu widoczne, że kolorystyka danej osoby jest przygaszona i dość ciepła, ale trudno określić ją jednoznacznie jako ciemną (głęboką). Tymczasem ten atrybut jest wspólny dla wszystkich trzech typów jesiennych, przy czym u każdego ujawnia się on w innym natężeniu. W przypadku zgaszonej jesieni istotne jest to, aby stylizacje oparte na barwach zgaszonych i ciepłych nie były jednocześnie zbyt jasne, pastelowe. Odpada więc szarość, mleczny róż czy jasna mięta. Jest to kolejna cecha odróżniająca ten typ od siostrzanego zgaszonego lata, które lepiej prezentuje się w jaśniejszych, choć równie przygaszonych kolorach.
Flagowymi kolorami w palecie Zgaszonej Jesieni są:orzechowy brąz, zieleń zgniła, oberżyna, śliwkowy, miodowy, piaskowy, złoty, jasny beż, zieleń groszkowa, łososiowy róż. Największą zbrodnią kolorystyczną na Zgaszonej Jesieni jest pomadka w odcieniu fuksji. Niestety, zbrodnia dość często spotykana. Zapraszam na Pinterest, jeśli ciekawi Was jakie w takim razie kolory pomadek pasują do tego typu:
 
Obserwuj tablicę Analiza kolorystyczna: Zgaszona Jesień należącą do użytkownika Arsenic.


Myślę, że te moje tablice na Pintereście dają naprawdę całkiem niezłe pojęcie o różnicach pomiędzy konkretnymi typami kolorystycznymi. Warto tam zerkać czasami, bo ja wciąż je aktualizuję, w wolnej chwili tworząc stylizacje dla każdego typu. 

Chętnych zapraszam na analizę do mnie: a.galiszkiewicz@gmail.com

Pozdrawiam serdecznie,
Arsenic

Podsumowanie akcji "Testuj z Floslek oraz Face&Look" - wyniki ankiet oraz wybrane opinie

$
0
0


W grudniu ruszyła szybka akcja z portalem Face&Look oraz Laboratorium Kosmetycznym Floslek, w której uczestniczyć mogły mama z córką lub dwie przyjaciółki. Otrzymały one do testów zestawy kosmetyków Floslek z nowej serii Skin Care Expert All Day: bazę wygładzającą, serum rozświetlające i krem upiększający. Dziś nadszedł czas na podsumowanie akcji.



Nie dziwi mnie pozytywna opinia na temat opakowań zewnętrznych całej linii produktów. Są naprawdę dopracowane i pieszczą oczy. Mnie osobiście podoba się zarówno kolorystyka "tekturek" jak i same opakowania kosmetyków. Butelka z pompką na serum jak i tubki z bazą czy kremem są wygodne w użyciu, napisy się nie ścierają i są zwyczajnie ładne. 



Nieco trudniej jest mi ocenić czy serum rozświetlające Pearls faktycznie dobrze nawilża skórę. O ile z konsystencją tego serum jestem w stanie się zaprzyjaźnić dość bezproblemowo, bo mamy do czynienia po prostu z rozświetlającym żelem, tak na podsumowanie jego działania będziecie musieli jeszcze dłuższą chwilę poczekać. Póki co wiem, że serum dobrze współpracuje z pozostałymi kosmetykami nakładanymi na skórę, ma przyjemną konsystencję, ale o tym może w osobnej recenzji kiedyś.
Serum kosztuje niecałe 45 zł/30 g, do kupienia tutaj: KLIK!



Podobnie ma się sprawa z kremem upiększającym Blur z SPF 15. Oceniając jedynie konsystencję, można go polubić bądź nie - wszak nie każdemu przypasuje silikonowa, dość lekka formuła wygładzająca drobne zmarszczki. Choć starszym przyjaciółkom lub mamom chyba raczej przypasował ;) 



Myślę, że peptydy zawarte w kremie, wraz z - niewielką, ale jednak - ochroną przed promieniowaniem słonecznym są w stanie zrobić różnicę w wyglądzie skóry dopiero po jakimś czasie. Co ciekawe, na zapach tych produktów w ogóle nie zwróciłam uwagi.
Krem Blur kosztuje niecałe 30 zł/50 ml, do kupienia tutaj: KLIK!
Silikonowa baza wygładzająca to taki produkt, który: 

  1. powinien być w każdej kosmetyczce, szczególnie jeśli właśnie zbliżasz się do 30,
  2. robi cuda, panie. I trudno go zepsuć.
I w tym przypadku nie ma problemu z szybką oceną kosmetyku, bowiem baza wygładzająca Floslek robi robotę, konsystencja jest ok, a od składu nie wymagam absolutnie niczego, poza silikonami.



Tak, wygładza nierówności skóry, "chowa" drobne zmarszczki, ale też nieco przedłuża trwałość makijażu. Moja sucha skóra jest mi bardzo wdzięczna za tę dodatkową kołderkę w trakcie mrozów.
Baza wygładzająca kosztuje niecałe 30 zł/40 ml, do kupienia tutaj: KLIK!




Skoro jesteśmy przy makijażu, trafił do mnie również krem BB z linii Skin Care Expert. Niestety, tak jak się spodziewałam, kolor nie jest dla mnie odpowiedni. W ogóle się tym nie przejęłam, dawno minęły te czasy. Zbyt ciemne podkłady po prostu oddaję, ale tym razem konsystencja mi się spodobała, więc wzięłam się za drania po swojemu:



Dodałam do niego szczyptę dwutlenku tytanu oraz jeszcze mniejszą szczyptę błękitu ultramarynowego, wymieszałam porządnie i jest. Noszę go codziennie, kolor nie ciemnieje na twarzy, zero pomarańczowych tonów. Gorąca prośba do producenta - nas, bladych, jest w Polsce zdecydowanie więcej niż pomarańczowych. Zróbcie, proszę, krem BB dla nas też. :)
Krem BB kosztuje niecałe 30 zł/50 ml, do kupienia tutaj: KLIK!
Zwróciliście uwagę na ceny tych produktów? Spodziewałam się wyższych zakresów, szczerze mówiąc.Poniżej możecie przeczytać wybrane opinie na temat nowej linii Skin Care Expert od Floslek:

O wybranych produktach napiszę za jakiś czas. Trzymajcie się ciepło!
Arsenic

Norel Dr Wilsz - Whitening - krem na przebarwienia z kompleksem wybielającym + wykład o sensie stosowania kuracji rozjaśniających

$
0
0

Odnoszę wrażenie, że stosowanie kremów wybielających nie jest jeszcze w naszym kraju tak bardzo popularne, jak choćby używanie filtrów przeciwsłonecznych, o których funkcji świadomość konsumentów wzrosła znacząco. A szkoda, bo walcząc z przebarwieniami wszelkiej maści trzeba uzmysłowić sobie, że nie istnieje jeden magiczny składnik, którego zastosowanie na jedną noc - czy nawet na 1001 nocy - wybieli nam skórę na zawsze, amen.

Nie wynika to zresztą z mojego uporu, ale z budowy i funkcji skóry oraz samego charakteru zmian barwnikowych. Gdyby faktycznie było tak łatwo, kosmetyczki już dawno dałyby sobie spokój z oferowaniem drogich, długotrwałych kuracji kwasami i po prostu zaproponowały pielęgnację domową opartą o ten magiczny składnik. 
Dlatego aby mówić o kompleksowej pielęgnacji przeciw przebarwieniom, albo - częściej - rozjaśniającej, trzeba uzmysłowić sobie, że bez tych trzech, nazwijmy to, filarów, taka kuracja nie ma prawa się udać i przebarwienia, prędzej czy później, wrócą. Jakie to filary?

  1. Konsekwencja, systematyczność, cierpliwość i CZAS. Skóra się odnawia i chwała jej za to, w przeciwnym razie nic byśmy już nie zdziałali ze skórą, na której raz pojawiło się przebarwienie. Dzięki temu, że cały czas mamy szansę na nowy, świeży naskórek, możemy podziałać tak, aby pozostał on bez skazy, a stare przebarwienia przeminęły wraz z wiatrem zabierającym łuszczące się, najstarsze, warstwy naskórka.
  2. Ochrona przeciwsłoneczna. UWAGA! Upraszczam sprawy tak, że już bardziej się nie da: przebarwienia powstają na słońcu. Chrońmy skórę przed słońcem. 
  3. Kuracje rozjaśniające. Mam na myśli wszelkie środki i metody zarówno aktywnie pozbywające się przebarwionego naskórka, jak i blokujące aktywność tyrozynazy, czyli enzymu odpowiedzialnego za powstawanie zmian barwnikowych, tudzież w inny sposób wpływające na cały proces melanogenezy tak, aby prawdopodobieństwo wystąpienia tych zmian zniwelować.
Od siebie chętnie dodałabym jeszcze czwarty filar: WIEDZĘ o tym, co składnikiem wpływającym hamująco na powstawanie przebarwień jest, a co, kurna, nim nie jest i nie będzie nawet jeśli dopłacimy 1000$. Wybaczcie, po prostu aktywność wszelkiej burej maści przedstawicieli handlowo-MLMowych na grupach fb poświęconych pielęgnacji ostatnio mnie mocno zirytowała i wdałam się w zupełnie niepotrzebną dyskusję o magicznym kolagenie, który często i gęsto reklamowany tam jest na absolutnie każdy problem skórny. Tak, na przebarwienia też. W istocie na wszystko, łącznie z łuszczycą i trądzikiem różowatym. Lekarze dermatolodzy go nienawidzą, zobacz memy.

Wracając do tematu postu: taki, na ten przykład, krem z kompleksem wybielającym od Norel Dr Wilsz to całkiem niegłupi wybór jest, jeśli myślimy o zimowym ataku na przebarwienia. Dlaczego?
Dlatego, że oni tam wiedzą, które składniki coś faktycznie pomogą w tej walce i zrobili krem wypełniony różnymi substancjami rozjaśniającymi, a nie oparty li jedynie na działaniu jednej.
Co tam mamy konkretnie? 


Witaminę C, może nie w mojej ulubionej czy szczególnie superskutecznej formie - czytaj więcej: KLIK!, ale połączoną z niacynamidem o znanym działaniu rozjaśniającym. Zresztą, pod koniec składu znajdziemy również witaminę C w innej formie. A to dopiero początek przecież. Dalej mamy wyciąg z korzenia morwy białej, której właściwości wybielające zauważono ponoć już w starożytnych Chinach. Z kolei wyciąg z liści mącznicy lekarskiej, który znajdziemy dalej w składzie, bogaty jest w arbutynę o działaniu - uwaga! - rozjaśniającym :) Mało? No, to mamy w składzie także tetrapeptyd-30 (więcej info: KLIK!) blokujący aktywację melanocytów i redukujący nadmiar tyrozynazy. Na ludzki tłumacząc: zapobiega powstawaniu kolejnych przebarwień i, a jakże, rozjaśnia już istniejące. Dalej: wyciąg z korzenia gahapurany (Boerhavia Diffusa), której nazwa oznacza "roślinę odmładzającą organizm". Jest to substancja aktywna w tajemniczo brzmiącym Melavoid™, o której info znalazłam na portalu Biotechnologia"Dzięki wpływowi na receptory PPAR, zmniejsza ekspresję genów odpowiedzialnych za proces melanogenezy, redukując ilość oraz aktywność tyrozynazy. Zmniejsza ilość melaniny wydzielanej w melanocytach, wyrównuje koloryt skóry, wpływa na różne rodzaje przebarwień skórnych (powierzchniowe, słoneczne, głębokie). Inteligentny mechanizm działania i aktywność, wyróżniona 1 nagrodą podczas targów In-Cosmetics 2013."
Całość składu zamykają olej z pestek winogron, olej makadamia, masło shea, słynny z właściwości zmiękczających oraz nawilżających olej z nasion bawełny a także superlekki, o właściwościach gojących i antyoksydacyjnych, skwalan.


Jeszcze kilka słów na temat samej konstrukcji tego składu, bo doskonale widzę, jakie kontrowersje może budzić obecność gliceryny już na drugim miejscu w składzie. Po pierwsze fakt, że ona tam jest nie oznacza, że jest jej w składzie dużo. Wg ZSK sugerowane stężenie gliceryny, zapewniające dobre nawilżenie skóry, zamyka się w widełkach 5-15% i ja nie widzę dobrego powodu, aby producent chciał zwiększać ilość tego składnika w swoim składzie. Ba, stawiam whisky przeciw Waszej deszczówce, że w istocie tej gliceryny jest tam minimalna sugerowana ilość. 
Po drugie: kolejnych składników w tym składzie może być - i raczej na pewno jest - razem znacznie więcej niż tych pięciu procent gliceryny. Prościej? Proszę bardzo. Dalej jest stabilizator emulsji - załóżmy, że jest go 4%. Po nim propanediol, który znalazł się tam zapewne z powodu dodatku Melavoid™. Z tego, co się zorientowałam, sugerowanym stężeniem tego składnika jest 1-3%. No, więc załóżmy, że samego propanediolu jest tam 1%. Dodając kolejne emolienty i stabilizatory emulsji, następnie oleje, ekstrakty, emulgatory, konserwanty, itd., przekraczamy już te 5% reprezentowane przez glicerynę. 
Powtarzam do znudzenia: lista INCI jest ułożona wg ilości wagowej malejąco. Nie mówi prawie nic na temat samej konstrukcji składu czy jego niektórych właściwości, jeśli się nie potrafimy bardziej w temat wgryźć. Sama się łapię na błędnych interpretacjach, a przecież nowicjuszem tematu nazwać mnie nie można.
I wreszcie po trzecie: Norel wie, co robi. Wolę taki skład niż piłowane na siłę szkaradne listy z setką ziołowych "infusions" na początku i wielkim zerem dalej, które w istocie ani niczego mi nie mówią, ani nie robią dla skóry. Czasami trzeba umieć sobie pozwolić na luz, zaufać marce i nie szukać wszędzie spisków.


Ale, ale, czy faktycznie można tym razem zaufać produktowi? Czy krem robi, co producent obiecał? Czy w tej milutkiej, kremowej, nietłustej formule napakowanej ekstraktami rozjaśniającymi i inhibitorami tyrozynazy znajdziemy naszego rycerza na białym koniu? :D 
Cóż, wszystko wskazuje na to, że krem faktycznie ma szansę coś na naszej skórze zdziałać. U mnie przebarwienia pod oczami zdecydowanie się rozjaśniły, choć wolałabym aby zniknęły na dobre, co jest oczywiste i jednocześnie niemożliwe do osiągnięcia zużywając zaledwie jedno opakowanie tego kremu. Filar nr 1 się kłania. 
Bardzo dobrym pomysłem jest stosowanie tego kremu (w połączeniu z kremami z filtrem stosowanymi na dzień!) na dłonie dotknięte przebarwieniami. Pamiętać należy o tym, że krem ten stosujemy wyłącznie na noc. Nawiasem mówiąc, zdarzyło mi się próbować nałożyć makijaż na wieczorną imprezę, na ten krem zaaplikowany po wieczornym oczyszczaniu twarzy. Nie da rady, roluje się, warzy i spływa. Musiałam wszystko zmywać i wybrać inny krem pod makijaż. 
Krem można dostać choćby w sklepie producenta: KLIK! 50 ml tego kremu kosztuje 86 zł. Krem jest dość wydajny, choć zauważam u siebie tendencję do pakowania idiotycznie hojnych porcji preparatu na skórę. Może podświadomie chcę wierzyć, że to przyspieszy rozjaśnianie przebarwień ;) Mimo wszystko, nie zauważyłam aby krem skończył się zaskakująco szybko, raczej standardowo - trzy, cztery tygodnie używania solidnych porcji to dobry wynik. 

Pozdrawiam
Arsenic

Analiza kolorystyczna: pigmenty mineralne dla każdego z 12 typów, odc. 1: LATO

$
0
0


Gdy już wiecie, jakim typem kolorystycznym jesteście, zaczyna się zabawa w dobieranie kolorów ubrań i makijażu. Ba, niektórzy idą o krok dalej i tak aranżują swoje przestrzenie aby odpowiadały ich kolorystyce... jest to na pewno ciekawa koncepcja, ale póki co - zajmijmy się dobraniem kilku podstawowych, acz właściwych, odcieni pigmentów do każdego typu kolorystycznego.

Od razu zastrzegam, że opieram się na pigmentach mineralnych ze sklepu Kolorowka.com. Mają wypasiony "Kolornik" z dobrymi zdjęciami pigmentów, więc po prostu łatwo się na takim materiale pracuje. A zresztą, same pigmenty też są świetne, będziecie zadowoleni i nie zbiedniejecie, jeśli zamiast kolejnej nietrafionej palety kupicie kilka nowych, dobrze pod siebie dobranych pigmentów. Jestem też absolutnie pewna, że takie same odcienie znajdziecie także wśród drogeryjnych kosmetyków, gdybyście jednak takie woleli. Do dzieła zatem!

Jasne Lato

Nie odmawiam, ale odradzam stosowanie smolistej czerni, zwłaszcza w dużej ilości. Dużo lepiej wygląda grafit lub granat na powiece czy na rzęsach. Ciężki makijaż u tego typu ogólnie nie jest najszczęśliwszym wyborem, więc zamiast intensywnych odcieni lepiej postawić na delikatne pastele i rozświetlenie.
Świetnie sprawdzają się pigmenty: bazowy Natural Beige, rozświetlający Angel Wings, łagodny błękit Cambridge Blue i dodający głębi Silver Shadow, który może się wydawać dość jasny po roztarciu, ale nałożony na bazę czy kredkę potrafi bardzo przyciemnić makijaż.


Rozumiecie, że to są zaledwie cztery propozycje pigmentów spośród dziesiątek, jakie będą temu typowi kolorystycznemu pasowały, prawda? Myślę jednak, że takie zgrabne czwórki cieni pobudzają wyobraźnię i jednocześnie nie wprowadzają zbytniego zamętu, jaki by się niewątpliwie wytworzył gdybym zaczęła filozofować na temat kolorów wspólnych dla kilku typów kolorystycznych.

Zgaszone Lato

Mój ulubiony typ kolorystyczny ma łatwo: delikatne przydymione oczko w stonowanych kolorach, do tego najpiękniejsze odcienie brudnego różu na ustach i więcej nie trzeba. Czerń nadal nie jest mile widziana w zbyt dużych ilościach, choć już tak nie razi jak u Jasnego Lata.
Poniższe pigmenty mogą się wydawać na tych grafikach dość ciemne, jednak w rzeczywistości są znacznie delikatniejsze. Doskonałym brązem dla Zgaszonego Lata jest niedoceniany Moon Stone, bardzo delikatny odcień brązo-beżu, który sprawdzi się w niemal każdym makijażu. Rozświetlający Reflection (nie mam na myśli kącików oczu, ale pigmentu rozświetlającego na całą powiekę) idzie w parze z dymną, silnie przygaszoną zielenią Twilight Green. Całość wzmacnia i zamyka Grafit zamiast inwazyjnej czerni. 



Chłodne Lato

Tutaj czerń i nieco ostrzejsze makijaże mogą już wyglądać całkiem nieźle, z uwagi na pokrewieństwo tego typu kolorystycznego do Zimy. Omijamy przygaszone beże i zastępujemy je gamą szarości. Misty Grey może się tutaj okazać całkiem fajnym odcieniem, którym można zarówno malować kreski nad rzęsami jak i budować całe smoky eye. Świetnym akcentem kolorystycznym będzie dodatek Ballad Blue, błękitu mieniącego się na fioletowo. Łagodne, a jednocześnie chłodne rozświetlenie spojrzeniu nada mój ukochany Moon Light, który bardzo ładnie współgra z żywszym Vivid Violet.



Wszystkie nazwy pigmentów macie podlinkowane bezpośrednio do sklepu - zajrzyjcie, bardzo często można znaleźć tam moje swatche danych pigmentów, które znacznie lepiej oddają rzeczywisty ich wygląd.
Zapraszam do dyskusji.
Arsenic


Przegląd nowości od Bell - cacuszka do ust

$
0
0

Udało mi się dzisiaj złapać trochę światła w naszym zadymionym Krakowie, więc spieszę do Was ze świeżutkimi zdjęciami cacuszek do ust od Bell. A jest co pokazywać, te matowe pomadki w płynie to mistrzostwo świata.

Ale najpierw - nie samymi kolorowymi kosmetykami do ust marka stoi. Wiedzieliście, że mają w ofercie również peeling do ust, podobny do tego z Sylveco? Rzecz jasna, skład obok naturalnego nie stał, ale wiem doskonale, że wiele moich czytelniczek - delikatnie sprawy ujmując - nie zawsze się składami przejmuje wybierając produkty ;) 



Po co peeling do ust albo pomadka ochronna w firmie specjalizującej się w kolorówce? Ano po to, że jak się kogoś maluje, to bez peelingu do ust jest czasem ciężko. Wiele lat temu, gdy jeszcze takich produktów nie było na rynku, a ja malowałam ludzi, marzyłam o czymś takim, tylko jeszcze nie potrafiłam nawet tego nazwać. Zatem przed rozpoczęciem makijażu usta delikatnie złuszczałam szorstką gąbeczką a potem natłuszczałam zwykłym balsamem do ust. Tego typu peeling natłuszczający w sztyfcie powinien być w kosmetyczce każdej makijażystki aby już nigdy nie musiała rwać włosów z głowy na widok stanu ust swoich klientek.
Pomadek ochronnych, zwłaszcza zimą, nigdy za wiele. 



Ale moimi ulubieńcami w tej kategorii zawsze były balsamy czy pomadki ochronne, które lekko barwiły usta. I o tym Bell też pomyślał, dając nam nawilżający olejek do ust nadający im lekki kolor, a przede wszystkim natychmiast kojący wszelkie suchości, zadziorności i bolączki na ustach. Jest moim nr 1 tej zimy, jeśli chodzi o ochronę ust. 


Kolor jest bardzo delikatny, transparentny, ale to wystarczy aby usta wyglądały lepiej. Zresztą, samo ich nawilżenie, doprowadzenie do normalności już "robi robotę". Bardzo go lubię. Występuje w trzech kolorach, kosztuje 6,99 zł.

Skoro o błyskotkach mowa, zapoznałam się również z błyszczykiem z serii Hypoallergenic. Ma dziwny aplikator zwężający się w środku, który - o dziwo - bardzo dobrze sprawdza się w aplikacjach na oślep, w dziwnych miejscach i warunkach. 


Nigdy nie zrobiłam sobie nim Jokera i choć nie jestem jakąś specjalnie wierną fanką błyszczyków, tego używa się przyjemnie i wszystko wskazuje na to, że tak mi się będzie plątał pod ręką aż go zużyję do cna. Kolor w rzeczywistości jest znacznie chłodniejszy niż to się prezentuje na zdjęciach. Mój ma nr 10. Błyszczyk ten występuje w 11 odcieniach i kosztuje 12,99 zł. 



Jest kremowy, dość ładnie kryje i w dużym słońcu widać wyraźnie rozświetlające drobinki. Nie jest specjalnie supertrwały, zjada się z byle kremówką tudzież pączkiem, ale hej! Czyż w błyszczykach nie chodzi o to, aby je aplikować co 10 minut? ;)


Zdecydowanie bardziej trwałym kolorem może natomiast poszczycić się Lip Tint, który - raz nałożony na usta czy dłoń - przetrwa nie tylko kremówkę ale i szorowanie mydłem, wycieranie ręcznikiem i kremowanie. 




Mój kolor ma nr 2 i, niestety, choć jest znacznie chłodniejszy niż na zdjęciach, pozostawia jednak na skórze pomarańczową łunę. Kolor ten powinien sprawdzić się u Wiosen i Ciepłych Jesieni. Albo u każdego, kto ma to gdzieś i lubi ten kolor :D



W tym przypadku mamy do czynienia z lekką konsystencją, coś jak suchy olejek. Kolor jest lekko transparentny, dając bardzo naturalny efekt, ale można go śmiało budować aż do niemal całkowitego krycia i spokoju z ustami na miesiąc. Poniżej zdjęcie mojej biednej dłoni po wyszorowaniu jej mydłem i wytarciu ręcznikiem. Po nałożeniu kremu do rąk nic się nie zmieniło.



Dobra rzecz na wesela, tudzież inne całonocne imprezy, na których szkoda czasu i brak warunków na poprawianie makijażu. Do wyboru jest sześć odcieni, każdy w cenie 11 zł. Będę się musiała przejść do Biedronki po coś bardziej w róż chyba.

Moimi faworytkami są jednak matowe pomadki Bell. Za tę ich obłędną, lekką, milutką konsystencję, za to, że ich absolutnie nie czuć na delikatnej skórze warg i za obłędne kolory wraz z trwałością - należy się Oscar. 



Jedno pociągnięcie i dostajemy cieniutką, lekką jak piórko warstewkę mocnego, nasyconego koloru. Pierwszy z prawej to swatch matowej pomadki z serii Hypoallergenic (kolor nr 05), pozostałe dwie to po prostu Bell (kolejno od lewej: Love i Romance). Konsystencja i same właściwości pomadek w zasadzie niczym się nie różnią na pierwszy rzut oka. Ale w moim odczuciu w tych pomadkach z serii Hypoallergenic jest lepszy aplikator, dzięki czemu można dokładniej wyrysować sobie usta, bez prześwitów i nieostrych krawędzi. 



Wersja MAT Hypoallergenic występuje w 6 kolorach i kosztuje  16,99 zł. Te "po prostu Bell" z kolei występują w pięciu kolorach, z tego co się orientuję - różnych od kolorów z Hypo, a kosztują 8,99 zł. Pomadki są bardzo trwałe - raz nałożone wymagają jedynie dokładania szpachli na środek ust, który lubi się w ciągu dnia wycierać i wyjadać. Zdarzyło mi się jednak przeżyć ze dwie imprezy z jedną z tych pomadek na ustach bez poprawek. A jedzone i pite było :) 
Jestem z nich bardzo zadowolona, bo nie zasychają na ustach, nie pękają, nie tworzą skorupy, są w ogóle niewyczuwalne i można zapomnieć, że się ma tak mocny makijaż. Super sprawa i dobra robota, Bell!
Wszystkie te cacuszka dostępne są w Biedronkach za rogiem.


Buziaki
Arsenic

Al-Rehab Superman - wydmy pieprzu i nareszcie perfekcyjnie dobrane piżmo!

$
0
0

Tandetna nazwa, opakowanie roll-ona jakie jest, każdy widzi, a do tego niewiele mówiące opisy na Fragrze stworzyły w moim umyśle małego, nieciekawego śmierdziuszka, którego miałam ochotę poznać dokładnie tak samo jak pana z kolejki, który kupował przede mną ćwiartkę wódki o godzinie 8:02 rano. Superman jednak uparł się jak osioł, że do mnie trafi, i że wciągnę w płuca jego woń, czy tego chcę, czy nie. Nie chciałam w ogóle do niego startować, ale drań się rozlał trochę w kopercie i potem siedziałam jeszcze z godzinę na zmianę wąchając umazane nim dłonie i list, oraz czytając o nim w sieci.
Reszta przysłanych mi przez znajomą zapachów musiała poczekać dobre dwa dni, zanim poświęciłam im trochę uwagi. Superman mną zakręcił totalnie. 
Mówiłam to już gdzieś kiedyś: kolorystyka i design opakowań wraz z nazwą tych perfum arabskich nijak się ma do samego zapachu. Superman kojarzyłby mi się z nieznośnie samczo, prostacko wręcz, płasko i bez (o ironio!) polotu. Nie miałam konkretnych wyobrażeń odnośnie samych nut takiego Supersamca, ale myślałam sobie, że to musi być nudne. Czy wprowadzony przeze mnie suspens już Was roznosi po kątach? 



Otóż szanowne masochistki i wariatki od CDG Black, Black Afgano, ewentualnie Nashwah (jeśli kupiłyście za moją namową i się spodobało), a także fanki Petitgrain tudzież ogólnie: noszące chętnie wszystko, co wytrawne i - często - męskie. Superman to najbardziej popieprzony, balsamiczny oud jaki znam. Zero woni fizjologicznych, tylko dym, pieprz, dużo pieprzu, drewno, kadzidło i jeszcze więcej pieprzu. Nie jest suchy tak jak Black Afgano, jest w bazie jakaś łagodna kremowość, która temu wszystkiemu nadaje, cóż, sens. Pojawia się też cierpki, ostry imbir, który czasami na talerzu potrafi zapachnieć czysto cytrusowo - nie tutaj. Jeśli jednak jakieś echo cytrusów, to tylko przywalonych wywrotką czarnego pieprzu, co w istocie tylko podbija moc całej kompozycji. 
Gałęziasty, trochę iglasty, ale przede wszystkim głęboko aromatyczny Supersamiec nie jest zapachem łatwym do noszenia przez kobiety przywykłe do woni z krain łagodności, z Dol Blathanna, a przede wszystkim przywykłych do słodyczy. Jest wytrawny jak świeżo zmielony, czarny pieprz. 



W przeciwieństwie do ww Petitgrain nie jest jednak gorzki - aromatyczny, owszem, wyrazisty, drzewny, ale przy tym wszystkim głęboko balsamiczny, żywiczny, przez co budzi skojarzenie bardziej z czymś pulsującym, może mazistym, niż suchym, pylistym i martwym. A łatwo tak pomyśleć, biorąc pod uwagę moje liczne akcentowanie roli pieprzu w tym zapachu. Jednak świeżo zmielony, czarny pieprz jest przede wszystkim głęboko, upojnie aromatyczny i ciepły. To ten już kupiony w postaci zmielonego, szarego proszku wydaje się suchy, pylisty i gorzki. 
Superman bez trudu będą nosić mężczyźni - co oczywiste. Można w ciemno kupować ten zapach w prezencie. Jest o całą wydmę pieprzu lepszy, ciekawszy, bardziej intrygujący od czegokolwiek męskiego z drogerii. Choć, przyznaję niechętnie, że niepozorny. Łatwo nim wzgardzić i rzucić w kąt. 
Próbkę, którą dostałam w ramach wymianki ze znajomą z grupy, wypiłam do ostatniej kropelki, nosząc ten zapach jeszcze wczesną jesienią. Od razu po odzyskaniu zmysłów i władzy w kończynach, zamówiłam swojego roll-ona i noszę go teraz, zimą, rozkoszując się tym głębokim, głębokim pieprzno-balsamiczno-kremowym aromatem. Jest to przykład kompozycji, w której piżmo - po raz pierwszy w życiu! - podoba mi się niesłychanie i nie byłabym w stanie wyobrazić sobie tego zapachu bez niego. To właśnie piżmo jest tym jedwabnym woreczkiem, w którym znajdziemy kulki pieprzu, zastygnięte krople mirry, kawałki aromatycznych drewien i zaschnięty na kamień imbir. Wspominana przeze mnie już tutaj niezwykła, bardzo subtelna kremowość bazy zapachu to właśnie piżmo użyte w odpowiednim stężeniu, nie przytłaczające wszystkiego swoim bladym cielskiem. Niestety, piżma ani agaru skręcających mocno w strony fizjologiczne - nie zniesę. Tutaj tego nie ma, jest perfekcyjnie.



Kobiety powinny się zastanowić przed kupnem tego zapachu. Jeśli jesteście fankami nieskomplikowanej słodyczy - Superman Was odrzuci i nawet nie sugeruję aby spróbować go ponosić, aby dotrwać do absolutnie już łagodnego jak latte z kardamonem finiszu. Bo zanim dotrwacie, zginiecie. To nie jest ta kategoria, z którą można próbować się oswajać i piszę to także do dziewczyn obeznanych już z mocą arabskich olejków, którym się wydaje, że co tam! Jakiś tam Superman. 
Z kolei fanki zapachów aromatycznych i korzennych, znające wszystkie gałęziaste, agarowe i przyprawowe zajzajery mogą odkryć coś nowego dla siebie. Tak, mówię do Ciebie, Dobruśka :D :D :D
Nawiasem mówiąc, to logo Supermana chyba jest chronione jakimiś prawami autorskimi, nie? ;)



Pozdrawiam
Arsenic

CZYTAM SKŁAD, odc. 9: oliwka hydrofilna, PEGi i rak, czyli: nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu

$
0
0

W grupie facebookowej dotyczącej kosmetyków naturalnych jestem od jakiegoś czasu, choć udzielam się w niej znacznie mniej, niż początkowo zakładałam. Dołączyłam tam z myślą, że dowiem się czegoś nowego i będzie z kim podyskutować o naturalnych składach. A też trochę po to, żeby "być na czasie". No to jestem na czasie tak bardzo, że codziennie walczę z ochotą by z tej grupy wyjść i nie marnować sobie zdrowia na bzdury. Dlaczego?
Cóż, pierwszą, bardzo ważną przyczyną jest aktywność wszelkiej maści przedstawicieli handlowych i MLMowych, czyli też handlowych, uniemożliwiająca normalną dyskusję na argumenty. Objawia się to zwykle tym, że na czyjeś pytanie: "mam trądzik/rozstępy/przebarwienia/łuszczycę/boreliozę/AIDS/cokolwiek - co polecicie?", niemal zawsze w odpowiedziach przeważają reklamy cudownych specyfików za jedyne 999 PLN albo wręcz wiele mówiące: "priv". I byłabym zachwycona, gdyby dotyczyło to prywatnych biznesów tych pań, ale nie. Zwykle rzecz dotyczy kolagenu sprowadzanego z Marsa, tudzież oleju arganowego innego niż wszystkie inne oleje arganowe, bo Hamerykańskiego. 
Czy kolagen wyleczy łuszczycę? A przebarwienia? Albo olej arganowy - choćby nie wiem skąd sprowadzany i jak drogi - czy sprawdza się w przypadku absolutnie każdej cery? Nie, ale tutaj wcale nie chodzi o sensowne argumenty. Chodzi, kuźwa, o to, żeby zaspamować wszystkie grupy facebookowe namiarami do swojej piramidki, żeby sprzedać kolejny specyfik z przeciętnym składem kolejnej naiwnej, której się wnikać w szczegóły nie chce lub nie ma do tego głowy. Każdy ma prawo być głupiutki i nikt nie powinien tego wykorzystywać.
No i szlag mnie trafia, nawet gdy o tym piszę siedząc sobie spokojnie w pidżamce, z relaksującym kubkiem zielonej herbaty na podorędziu. Grunt, że inteligent załatwiony na dzień cały ;)
Oczywiście, jest to syf, który ogarnąć powinni admini. Ale rozumiem przecież, że admini też ludzie, mają swoje sprawy a i czasem się nie chce, a grupa jest ogromna, syfi się błyskawicznie. 

Drugą sprawą, która powoduje mój wielki ból, powiedzmy, istnienia, jest - z braku lepszego określenia - wojująca głupota grupowiczek, którym ktoś coś kiedyś powiedział, one to sobie zapamiętały i zdepczą każdego, kto myśli inaczej lub ma mocniejsze argumenty. Wojująca głupota charakteryzuje się tym, że jest głupotą z braku chęci uczenia się oraz wojującą, czyli wzbraniającą się bardzo aktywnie przed nauką nowych rzeczy oraz zwalczającą wszelkie przejawy ciekawości świata u innych. A przy tym szkodzą innym, którzy może jeszcze by chcieli się czegoś dowiedzieć, ale mocą swoich capslocków i wykrzykników z jedynkami, tudzież obszernymi wypowiedziami bez składu i przecinków, potrafią, niestety, pociągnąć za sobą tłumy. A głupie tłumy to już wielka moc, w którą nikt rozsądny kija, ni łyżki dziegciu, nie wsadza. Wyobrażacie sobie stanąć przed tym tłumem i tłumaczyć im, rozwścieczonym na screen jakiegoś składu, że PEGi to nie kryptonit? Że w istocie same ich często używają, nie wiedząc o tym nawet? Bo skąd mają wiedzieć, skoro się nie interesują a im nikt nie powiedział, a jeśli powiedział, to go rytualnie ugotowały i zjadły? 
Koloryzuję i upraszczam, ale do tego sprowadza się zazwyczaj interakcja w tej grupie. Do czytania tych komentarzy, wkurzania się, wycofywania i przenoszenia uwagi na coś wartościowszego. Po co o tym piszę? Głównie po to, żeby spuścić z siebie trochę pary, ale też jako szczepionkę dla Was: kwestionujcie wszystko. Dociekajcie DLACZEGO oraz JAK. Uczcie się. 



Dobra, do rzeczy! Sprawa dotyczy pytania o skład zamieszczonego w grupie - zdjęcie powyżej. Takich pytań - oraz dyskusji w komentarzach - jest codziennie bardzo dużo. Nie jest to więc post szczególny ani wyjątkowy. Oceńcie skład, pogmerajcie w wyszukiwarce, weźcie pod uwagę przeznaczenie tego kosmetyku (Skinfood Black Sugar Cleasing Oil - olejek myjący z czarnym, brazylijskim cukrem). 

Zaczynamy od lektury dwóch postów:


  1. Podstawowa wiedza o emulgatorach - czym są emulgatory? Jak są zbudowane? Jaka jest ich rola w kosmetykach? 
  2. CZYTAM SKŁAD odc. 4: Znowu PEGi straszą :) - czym są PEG-i? Czy są rakotwórcze? Jaka jest ich rola w kosmetykach?
Jeśli tego nie przeczytacie, nie pojedziemy dalej. Wydaje mi się, że w dość przystępny sposób wyjaśniłam tam po co w kosmetykach znajdują się emulgatory oraz dlaczego PEGów nie należy się bać. Tymczasem w grupie facebookowej o kosmetykach naturalnych panuje średniowieczna atmosfera i nadejścia oświecenia nic nie zapowiada. To znaczy, uściślając: ja rozumiem, że nazwa grupy mocno ukierunkowuje preferencje dotyczące składów kosmetyków. Rozważamy tam czy coś naturalne jest, czy nie jest. Ale, do diabła, jeśli nie jest naturalne to nie oznacza, że jest dziełem szatana i za konszachty z nim pójdziemy po śmierci na wieki do kotła. Oznacza jedynie, że osoba szukająca naturalnych rozwiązań w pielęgnacji, wiedząc już, czy skład jest, czy nie jest naturalny w pełni, powinna sama zadecydować czy jej dany nienaturalny składnik przeszkadza, czy nie. A nie zostać zagdakaną przez wojowniczki głupoty.
Zresztą, odpowiedzcie mi na pytanie: czy ropa naftowa jest składnikiem naturalnym? A wegańskim? Ha? Pomyślcie dobrze.


Tymczasem w odpowiedziach dominują hasła rodem z najlepszych praktyk prania mózgu. "Mineral oil = nie kupuj", "To najgorszy olej jaki może być", "PEGi są rakotwórcze". Wybaczcie porównanie, ale przypomina mi to moją babcię słuchającą znanego radia 24/7, z którą potem nie dało się porozmawiać, bo odtwarzała dosłownie wszystkie cytaty jak papuga, nie zastanawiając się nad ich sensem.
Nawiasem mówiąc, moje pytanie o źródło informacji na temat rakotwórczości PEGów pozostało do dzisiaj bez odpowiedzi. Czy choćby lajka :C
Drugim nawiasem mówiąc, nawiązując do jednego z komentarzy, wskażcie mi naturalne oleje roślinne, które nie są wegańskie? Albo jednocześnie polskie i testowane na zwierzętach?


Mój komentarz o PEG-7, zawartym w szeroko tam polecanym olejku myjącym z BU pozostał bez echa (patrz screen wyżej; nie jest to też jedyny post, w którym dziewczyny sobie - i słusznie zresztą, bo to fajny produkt jest - olejek z BU polecają). Choć po cichu liczę na to, że kto miał zacząć myśleć, ten zaczął. Świat nie może być tak całkiem beznadziejny przecież.

Na koniec moja szybka,  pobieżna dość, analiza składu ww olejku myjącego ze Skinfood. Jest to prosta mikroemulsja, z jednej strony zbudowana na najtańszym oleju mineralnym, a z drugiej okraszona substancjami aktywnymi z wyższej półki: ceramidy, sodium PCA czyli humektant występujący w naturalnym czynniku nawilżającym, do tego silnie nawilżająca betaina i komplet aminokwasów kondycjonujących skórę. To wszystko jest spłukiwane ze skóry zanim zdąży cokolwiek na niej zdziałać i nie ma znaczenia powtarzalność zabiegu (bo myjemy się wszak codziennie), skoro jego czas trwania jest zbyt krótki. Dodatkowo, tym bardziej nie powinno nam zależeć na przenikaniu substancji z produktów do mycia, bo sam proces mycia z założenia ma myć. Oznacza to, że zbyt długie masowanie skóry drogim olejkiem myjącym zawierającym fajne substancje aktywne prędzej spowoduje zatrzymanie brudu w "porach" skóry i jej zanieczyszczenie/zapchanie, niż cokolwiek dobrego. Mycie twarzy, a już zwłaszcza zmywanie makijażu, powinno trwać dość krótko a zemulgowany brud spłukujemy szybko i ewentualnie czynność powtarzamy, jeśli się gdzieś nie domyło. Nigdy nie masujemy twarzy brudem w nieskończoność!



Rozumiem niechęć do mycia twarzy tygodniową fryturą z PEGiem (choć do umycia piekarnika czy zmycia smogu z mebli balkonowych już bym takiej mieszaniny użyła z radością. Ba, nawet do zmycia brudu kominkowego czy smaru rowerowego z rąk!), ale z drugiej strony dążenie do pakowania w olejek myjący drogocennych składników jest oznaką braku zrozumienia tematu. Pod tym względem naprawdę olejek myjący z Biochemii Urody wygrywa prostotą składu, jego naturalnością i skutecznością, oraz - zapewne - ceną. Ciskam się, bo w Skinfood są te "okropeczne" PEGi, a ten sam PEG w olejku myjącym z BU to - zdaje się - nie rakotwórczy PEG, a glyceryl cocoate, czyli coś słodkiego i kokosowego dla tych najmocniej się udzielających w grupie komentatorek. 
Nie kupiłabym, robię sobie od lat własny olejek myjący. Ale nie dlatego, że ten produkt jest rakotwórczy i zrobi mi wysyp pryszczy na twarzy - bo nie jest i nie zrobi. Od kiedy mam suchą skórę mogę na nią ładować trzy warstwy parafiny z silikonami, przeplatane olejami i jest promienna, gładka i jędrna jak nigdy. Wiem też, że u niejednej mojej koleżanki olej mineralny, i owszem, nawet w olejku myjącym, może spowodować pogorszenie stanu cery. Po prostu trzeba wiedzieć aby umieć ocenić, czy dany skład nadaje się do stosowania przy konkretnym rodzaju cery. Uważam, że ten produkt jest przekombinowany i jedyne, co ma fajne to butelka z pompką. Tymczasem, zorientowałam się, że wiele osób komentujących to zdjęcie ze składem założyło, iż jest to olejek niespłukiwalny, do pielęgnacji skóry np. zamiast kremu. Ot i pointa: po cholerę mi umiejętność czytania składów? Po taką, żeby zastanowić się co robi w składzie olejku do twarzy cukier chociażby.

Póki co, nie wdaję się (zbyt często!) w jałowe dyskusje i zostaję w tej grupie. Głównie z powodu tej garstki ogarniętych, rzeczowych i sympatycznych osób, z którymi da się porozmawiać o czymś więcej, nauczyć się czegoś nowego, nie gnuśnieć z klapkami na oczach. Właśnie przyszło mi też do głowy, że mogę po prostu blokować te najbardziej upierdliwe konsultantki, na każde pytanie odpowiadające: kolagen!

Pozdrawiam
Arsenic

Przegląd podkładów i korektorów z Bell - czy bladziochy znajdą coś dla siebie w Biedronce?

$
0
0


W zasadzie miałam pisać jedynie o tych podkładach w sztyfcie, bo bardzo mnie zaskoczyły, czemu dałam wyraz na swoim Facebooku, ale pomyślałam, że możecie być zainteresowani też i ich kremami BB i CC. A skoro już wyciągnęłam sztyfty i kremy, to korektory też Wam pokażę. Tym bardziej, że jeden z nich za chwilę mi się skończy i rozpocznę już jego drugie opakowanie!


Hypoallergenic Blend Stick Make-up

Nigdy do głowy by mi nie wpadło wziąć do ręki tłusty podkład w sztyfcie z zamiarem nałożenia go na twarz, robiąc sobie przy tym nadzieję, że może wyglądać znośnie. Abstrakcja. Tymczasem Ela mówi: masz, bierz, dobre są, będzie pan zadowolony, więc ja - z głupią miną - nieśmiało swatchuję na dłoni...


Po lewej kolor 01 Alabaster, po prawej 02 Rose Natural. Jest to swatch wprost ze sztyftu, nieroztarty. Alabaster wydaje się ciemniejszy na mojej dłoni, ale to jest złudzenie - on ma właściwy walor, tj. nie jest ani zbyt ciemny, ani zbyt jasny dla mnie. Ma jednak delikatnie cieplejszy odcień, choć - powiadam Wam - nie takie pomarańczki się nosiło na twarzy po makijażach wykonanych w drogeriach/u kosmetyczek. To nie jest ciepły kolor, weźcie bardzo dużą poprawkę na to, że odcień mojej skóry jest niestandardowo chłodny (a zimą dodatkowo jeszcze jaśniejszy, naprawdę zbliżający się do bieli) i najmniejsze ilości ciepłych pigmentów będą na niej wybijać. Nosiłam na twarzy oba kolory, oba sprawdzają się świetnie, choć do budowania grubszej szpachli wolę jednak 02 Rose Natural. 


Po roztarciu podkłady wtapiają się w skórę i są niewykrywalne. Krycie jest niezłe i da się je zbudować do naprawdę porządnego bez warstwy sernika na twarzy. Nic nie widać? Proszę zbliżenie: 


One tam naprawdę są :)
Konsystencja jest równie zaskakująca jak kolorystyka - to nie jest tłuste masełko, maść ani nic lepkiego, ta era już jest za nami. Teraz mamy erę "pierzynkowych", silikonowych i lekkich jak piórko podkładów dających jedwabisty, nieklejący finisz i bardzo naturalny wygląd przez wystarczającą ilość czasu. Myślę, że kluczem jest tutaj dobór produktu do odpowiedniego rodzaju cery - nic na siłę, dziewczyny. Intuicja zwykle podpowiada dobrze i raczej nie ma co siłować się na próby zastosowania tego podkładu na cerze tłustej, trądzikowej i podatnej na zanieczyszczanie. Ale suche lub mieszane zimą mogą już poczuć, że to jest właśnie to.


Podkłady te wyglądają i zachowują się nieźle bez pudru, jednak polecam z niego nie rezygnować, jeśli zależy Wam na lepszej trwałości makijażu. U mnie bardzo dobrze współpracują z primerami z Kolorowki - oprószam nimi strefę T, na to sztyft i jest pięknie. Te sztyfty nie "działają" na bazie silikonowej w żelu/kremie, niestety. Ślizgają się, spływają, robią na złość. 


HypoAllergenic BB Cream fluid multifunkcyjny & HypoAllergenic CC Cream fluid korygujący


Skoro przy podkładach jesteśmy, możecie być zainteresowani gamą kolorystyczną kremów BB i CC z Bell. Dostałam cynk na FB od Małgorzaty (pozdrawiam!), że internety płoną, bo dobre kolory i Biedronka, i taniość. Sprawdziłam, faktycznie coś w tym jest!


Po lewej krem CC 01 Porcelain, po prawej krem BB 01 Vanilla, dość obfite ilości i ponownie - proszę, weźcie poprawkę na kolor mojej skóry. To są bardzo dobre kolory, które spokojnie mogą sobie wypróbować nasze polskie bladziochy. Ja też je będę nosić, a w razie potrzeby rozjaśnię je sobie znanymi już wszystkim metodami. 


Oba produkty mają składy oparte na silikonach i syntetycznych emolientach - nic nowego w świecie kremów BB i CC. Jednakże krem BB ma dodatkowo w składzie kilka ciekawych wyciągów roślinnych oraz melaninę, działającą antyoksydacyjnie. 

Ms. Perfect Lift Eye Concealer

Mamy tutaj hicior wśród korektorów, psze państwa. Świetna, lekka formuła, dobre krycie, jeszcze lepsza cena (8 zł - serio, Bell? Surowce bierzecie z Caritasu?) i kolor jak trzeba. 



Moje poprzednie opakowanie tego korektora nie nadawało się już do zdjęć, ponieważ - niestety - napisy na opakowaniu się dość szybko wycierają. Jest to, w mojej opinii, jedyną wadą tego produktu. 
Aplikator to standardowa gąbeczko-puszek nasączony produktem. Jego kształt nie ma dla mnie znaczenia, równie dobrze mogłabym nakładać go patykiem - i tak całą robotę we wklepywaniu korektora pod oczami robią moje własne palce.


Kolor jest bardzo dobry i nie rudzieje jakoś ekstremalnie po pewnym czasie. Oczywiście, trochę się utlenia, ale jeśli mnie, z moją białą twarzą, to nie przeszkadza, to nikomu nie powinno. Krycie jest takie, jak być powinno. Test tatuażu:


Jeśli więc nie macie wytatuowanych worków pod oczami, to będzie dobrze i będzie pan zadowolony. Najbardziej bezproblemowy korektor za psie pieniądze ever. 
Jeśli szukacie mocniejszego krycia a jednocześnie nie macie skóry białej jak papier, zwróćcie uwagę na ten produkt:

Hypoallergenic Lightening Concealer


Występuje on w czterech kolorach: beżowym jaśniejszym, beżowym ciemniejszym oraz zielonym i fioletowym. Ja mam opcję beżową jaśniejszą, nr 01 i myślę, że sprawdzi się on albo do ukrycia poważnych sińców pod oczami, albo u osób z nieco większą ilością ciepłych, złocistych pigmentów w skórze. Ale, hej! Podobno podkłady i korektory Bobbi Brown zrobiły taką karierę właśnie dlatego, że zawierały dużą ilość żółtych pigmentów, których ludziom tak brakuje do szczęścia. No więc tutaj je też macie :D


Krycie tego korektora jest absolutnie wariackie. Gdyby kolor był właściwy dla mnie, mogłabym zrobić mojej babci przyjemność i przyjechać do niej kiedyś bez tatuażu. A przy tym ma bardzo leciutką konsystencję i da się go ładnie wpracować w skórę bez zostawiania smug i bez podkreślania jej faktury. 
Opakowanie to tradycyjny wykręcacz z pędzelkiem. Poniżej ta sama plama po roztarciu.


Fajne rzeczy robi ten Bell. Me gusta! Macie coś z tej marki? Co się u Was sprawdziło najlepiej? Czego powinnam jeszcze spróbować? :D Bo może o czymś nie wiem, tak jak o tym korektorze z Ms Perfect - internety już dawno dały mu dziliard gwiazdek, a ja go odkrywam dopiero teraz, więc w razie draki dajcie znać.

Pozdrawiam
Arsenic

Makeup Revolution - The One foundation w kolorze białym, do rozjaśniania zbyt ciemnych podkładów

$
0
0

Z tego typu metodami rozjaśniania podkładów jestem za pan brat od dłuższego już czasu, ponieważ cała sztuka robienia podkładów, choćby mineralnych, polega w dużej mierze na odpowiednim wycyrklowaniu jego waloru. Chcąc rozjaśnić podkład mineralny, wystarczy dodać do niego dwutlenek tytanu i porządnie zmiksować/rozetrzeć i już. Sprawa się nieco komplikuje w przypadku podkładów płynnych, ponieważ ta metoda może je dość znacznie zagęszczać i zmieniać samą formułę z "satynowego, lekkiego jak piórko wykończenia" na "gruba warstwa sernika".
Jasne, że marki makijażowe z półki tzw. "pro", jak np. Kryolan, już od dawna mają w ofercie coś takiego. Makijażysta w trakcie sesji nie pierdzieli się z szukaniem właściwego odcienia podkładu dla każdej kolejnej, malowanej taśmowo, modelki. Z paletą i szpatułą w dłoni na bieżąco rozjaśnia/ochładza/inaczej modyfikuje podkład tak, aby pasował. Do tego celu wykorzystuje się dokładnie taką samą zasadę, o jakiej mówiłam już tutaj: 

 


Jedynie produkty nie są sypkie, a kremowe w kolorach: żółtym, zielonym, niebieskim, czerwonym i białym. 
W kraju szarawych bladziochów, w którym na siłę forsuje się sprzedaż podkładów żółtych i pomarańczowych oraz zazwyczaj po prostu zbyt ciemnych, podkład w kolorze białym do rozjaśniania wydaje się być artykułem pierwszej potrzeby. Dlatego cieszę się, że takie produkty stają się coraz popularniejsze i dostępniejsze. 
Mój dzisiejszy bohater to taki właśnie typowy "rozjaśniacz" w płynie, dzięki któremu bez żadnych dodatkowych akcesoriów rozjaśnimy zbyt ciemny podkład. Wystarczy zmieszać na dłoni kroplę naszego podkładu z taką ilością rozjaśniacza, aby uzyskać pożądany efekt. I już. 
Inna sprawa, że te podkłady naprawdę częściej są dla nas zbyt żółte/pomarańczowe a nie zbyt ciemne, ale widocznie musi minąć trochę czasu zanim producenci zrozumieją trik z błękitem ultramarynowym.


Skład tego produktu będzie śnił się po nocach fankom ultranaturalnych i organicznych kosmetyków i raczej nie będą to miłe wizje. Cóż, jest to po prostu mieszanina silikonów z białym pigmentem, która ma za zadanie rozjaśnić inne drogeryjne mieszaniny silikonów ze zbyt dużą ilością brązowych pigmentów. 
I udaje mu się to całkiem skutecznie, choć spodziewałam się, że będzie miał nieco bardziej gęstą formułę, a przy okazji bardziej kryjącą. Tymczasem jest dość "wodnisty" i transparentny, co na pewno będzie rzutowało na jego wydajność. 


Ma miłą konsystencję i nieklejącą formułę. Nie powinien pogarszać wyglądu rozjaśnionego podkładu na skórze, choć może go delikatnie rozrzedzać. Po roztarciu zostawia wyraźną, białą mgiełkę na skórze:


Dobra, umówmy się, że ta biała mgiełka na mojej białej skórze nie daje aż takiego efektu, jaki można osiągnąć na skórze o normalniejszym kolorycie ;) Ale ona tam jest i produkt robi swoje dość skutecznie.
Jego moc wypróbowałam na podkładzie, który dostałam na ostatnim Secrets of Beauty i nawet nie robiłam sobie żadnych nadziei w związku z jego kolorem, gdy zobaczyłam na opakowaniu numerek 004. 


I faktycznie, jest to dość ciemny i bardzo ciepły beż, którego nie jestem w stanie używać nawet do konturowania na mokro. Wyrzucać nie lubię, oddać nie ma komu - doczekał się więc na rozjaśniacz w płynie. Do niewielkiej porcji podkładu dodałam ok. 3-4 krople The One Fountation i wymieszałam. Efektem jest nieco lżejszy od oryginału podkład w znacznie jaśniejszym kolorze. Pozostałe parametry oryginalnego podkładu pozostały bez zmian, choć zastanawiam się nad wpływem rozjaśniacza na faktor SPF deklarowany przez Gosh na opakowaniu po takich zabawach. 


Dla porównania, po lewej stronie widzicie świeży swatch podkładu Gosh Foundation Plus+ Cover + Conceal w kolorze 004. Po prawej stronie ten sam podkład rozjaśniony kilkoma kroplami MUR The One foundation w kolorze białym. Jest różnica, prawda? To jednak nadal nie jest kolor, w którym czułabym się wyjątkowo komfortowo, choć z pewnością latem byłby noszalny. Dla idealnego efektu dodałabym tam kroplę podkładu w kolorze niebieskim, aby skutecznie zgasić wszystkie żółte i pomarańczowe tony oryginalnego podkładu. Może doczekam się czasów, gdy producenci wszelkich "rozjaśniaczy" wypuszczą na polski rynek również podkłady niebieskie i zbiją na tym prostym triku fortunę.
Jeśli nie do końca rozumiecie po co dodaje się błękit ultramarynowy do pomarańczowego podkładu, powtórzę to w formie obrazkowej: 


Po lewej swatch kremu BB z Floslek, po prawej ten sam krem BB po dodaniu do niego błękitu ultramarynowego i dwutlenku tytanu. Samo dodanie bieli do pomarańczu sprawia, że otrzymujemy jaśniejszy odcień pomarańczu. To dodatek błękitu sprawia, że gasną wszelkie pomarańczowe tony i kolor staje się znacznie chłodniejszy, bardziej przypominający kolorystykę ludzką. A jednocześnie ..::*NIE*::.. staje się ciemniejszy.
Wierzę, że producenci podkładów w Polsce kiedyś tę prostą zasadę zrozumieją. Nie trzeba zmieniać całej formuły, wystarczy dodatek pasty pigmentowej w kolorze niebieskim zamiast kolejnej porcji pomarańczowej czy żółtej.
Mimo wszystko, bardzo często już samo rozjaśnienie podkładu bardzo pomaga, sprawiając że nietrafiony odcień jest znacznie łatwiej wpleść do makijażu, choćby latem gdy naturalnie produkujemy więcej melanin. Rozjaśniacz z Makeup Revolution na pewno będzie miał co u mnie robić i cieszę się, że te zalegające mi w szufladzie podkłady mam wreszcie szansę spróbować zużyć. Niewykluczone zresztą, że jeszcze dodam do niego odrobinę błękitu ultramarynowego. Swój egzemplarz The One Foundation w kolorze białym mam ze strony Ladymakeup i jest dostępny w kilkunastu kolorach, nie tylko białym: KLIK!

Pozdrawiam
Arsenic

Testujemy z Face&Look i Montibello!

$
0
0
Tym razem wraz z portalem Face&Look zapraszam Was do rozdania, w którym zdobyć można kosmetyki marki Montibello. Jak zawsze, udział w tej zabawie jest bezbolesny :) Niczego nie trzeba lajkować ani udostępniać, a warunki zabawy są bardzo proste do spełnienia. Zapraszam!
Do testowania mam dla Was trzy produkty: 

REVITALISING FACIAL SCRUB
Oczyszcza głęboko skórę, usuwając komórki będące w trakcie złuszczania się i pozostawia skórę miękką, świetlistą i gładką. 
  • Stymuluje proces odnowy komórkowej
  • Eliminuje martwe komórki skóry
  • Zmniejsza pory
  • Nadaje jasność i miękkość skóry

GENUINE CELL ANTI-WRINKLE COMFORT CREAM SPF 15

Pielęgnacyjny krem przeciwzmarszczkowy o zmysłowej konsystencji, bardzo delikatny i nawilżający.
  • Poprawa i ochrona systemów komunikacji skóry
  • Przywrócenie gęstości (skóry właściwej i naskórka)
  • Poprawa elastyczności i sprężystości skóry
  • Odzyskanie utraconej objętości
  • Wyraźne spłycenie zmarszczek
  • Aktywacja odnowy i metabolizmu skóry
  • Ochrona komórek i macierzy
  • Korzystny wpływ na długość cyklu życia skóry
  • Natychmiastowa poprawa równości i miękkości skóry
  • Widoczna redukcja zmarszczek, w tym mimicznych, już od pierwszej aplikacji
  • Ogólna ochrona skóry (warstwy wierzchniej i położonych głębiej)
  • Zapobieganie przeznaskórkowej utracie wody (TEWL)
  • Ochrona przed wpływem promieni słonecznych: SPF 15



REMODELLING NEUROCREAM
Neurokosmetyczny krem antycellulitowy wyszczuplający i odprowadzający płyny, zapobiega efektowi jo-jo.
  • rozdrabnia tkankę tłuszczową skóry
  • zwiększa dostępność do centrum adipocytów dla pozostałych aktywnych składników
  • zwiększa wydajność lipolizy
  • zapobiega ponownemu tworzeniu cellulitu
Aby wziąć udział w zabawie, należy wypełnić poniższy formularz. Zgłoszenia dokonywane w jakikolwiek inny sposób (mailowo lub w komentarzach) nie będą brane pod uwagę! 
Dodatkowo, tym razem akcja skierowana jest do osób 30+ z uwagi na charakter kosmetyków do testów. Wymagane będzie podanie swojej nazwy użytkownika, pod jaką zarejestrowaliście się na portalu Face&Look. Warto to zrobić, bo takich akcji będzie więcej! :)
Jakiś czas po otrzymaniu kosmetyku do testu, dostaniecie w mailu link do ankiety dotyczącej danego produktu - wypełnienie jej zwiększa szansę na udział w kolejnych testach.
Zabawa trwa od teraz do soboty, 11 lutego, do godz. 12 w południe. Dzień później na blogu oraz moim FB opublikuję listę osób, które wezmą udział w testach. 


Trzymam kciuki!

Pozdrawiam,
Arsenic

Muzyka, światło, i zapach. Ulubieńcy w lutym 2017

$
0
0

Tradycją już jest, że wszelkie posty o ulubieńcach zaczynam od znajomego: "dawno już u mnie nie było sensownego zestawienia ulubieńców...". Bo zwykle nie jest to u mnie akcją cykliczną a sporadyczną, choć zauważam, że lubię o ulubieńcach pisać w miesiącach ciemnych i krótkich dni - na poprawę nastroju :)

Nie liczcie więc na to, że za miesiąc pojawi się kolejny taki post, z "marzec" w tytule. Za miesiąc już będę planowała pierwsze grille i szukała wiosny po lesie a nie zastanawiała się nad tym, która z otaczających mnie rzeczy cieszy mnie najbardziej.



Dobra! Koniec filozofowania! A skoro o świetle i krótkich dniach mowa, zaczniemy od moich ulubionych, wieczornych rozweselaczy - od lampionów z Polskich Świec, a konkretniej od wielkiego, krwawego księżyca w pełni, który - jak zupełnie nic innego - buduje fantastyczny klimacior wieczorami. Uwielbiam to spokojne, przytłumione, ciepłe światło jakie daje i cieszę się, że okazał się być produktem bardzo trwałym i niepodatnym na niszczenie. Ma już parę lat a nadal wygląda pięknie. O innych moich ulubieńcach tej marki pisałam w tym poście: KLIK!

Zapachem, który zdecydowanie zdominował ostatnie, zimne i ciemne, miesiące jest Nashwah od Rasasi. Jest jak relaks wczesnym, zimowym wieczorem w bujanym fotelu pod kocykiem. Pod jedną ręką wielki kubas mocnego czaju z przyprawami i talerz z ciasteczkami, w drugiej ręce fajka nabita aromatycznym tytoniem, jest mięciutko, przytulnie, ciepło, bezpiecznie i buja. 



Nie do końca rozumiem fenomen tego zapachu - może jest tak lubiany (połowa znanej grupy perfumeryjnej na FB ma już ten flakon!) po części dlatego, że się wzajemnie na niego nakręcamy? Sam zapach nie jest łatwy, to potężny cios dymem i mokrym tytoniem w pierwszych 30 sekundach. Potem jest łagodniej, wręcz waniliowo i bardzo otulająco, ale jednak nadal jest kontrowersyjnie i dość mocno. Ja takie klimaty uwielbiam, noszę go często, pryskam nim też swojego Mężczyznę i, cóż, bardzo się z niego cieszę. Na pewno jeszcze przez wiele lat będzie miłym wspomnieniem tego sezonu jesienno-zimowego. Pisałam o nim TUTAJ.



Z ulubieńców kosmetycznych na pierwszym miejscu muszę wymienić matowe pomadki z Bell i Golden Rose, dzięki którym znów noszę wyraziste, mocno podkreślone usta. O matowcach z Bell pisałam tutaj: KLIK! natomiast jedną, jedyną pomadkę z Golden Rose dorwałam idąc za ciosem gdy buszowałam po sklepie Ladymakeup. Jest to kolor 05, czyli klimaty bardzo jagodowe, choć na niektórych zdjęciach może wydawać się jaśniejsza. Zdecydowanie jednak nie jest to fuksja i cieszy mnie to, bo pomadek w tym kolorze mam już stanowczo zbyt wiele. Choć, jak się nad tym zastanowię, to jest realna szansa, że zużyję wszystkie w tym tempie ;)



Dlaczego pomadki matowe? Pomijając samą modę na tego typu produkty, lubię w nich trwałość i odporność na rozmazywanie. Z ręką na sercu - pomadki Bell na moich ustach przetrwały cały dzień, w tym pizzę i piwo, skończywszy całkiem znośnie, jedynie z "wyjedzonym"środkiem. Wystarczyło lekko to uzupełnić i naprawdę wyglądają dobrze. Wielkim atutem jest lekka formuła, dzięki której w ogóle nie czuję produktu na ustach - choć w przypadku Golden Rose wydaje mi się, że już tak gładko nie jest. Najważniejsze jednak dla mnie jest to, że po pomalowaniu ust ich kontury nigdy się nie rozmazują. Wyjedzony środek to mały miki. 
Jagodowa pomadka z Golden Rose jest naprawdę jagodowa. 



To piękny, żywy, nasycony kolor, genialnie wpisujący się w moją potrzebę noszenia mocno podkreślonych ust. Polecam przed makijażem lekko wypeelingować usta i porządnie je nawilżyć, a tuż przed pomalowaniem ich matową pomadką - zetrzeć nadmiar pomadki ochronnej czy wazeliny. Na tak przygotowanych ustach wszystkie matowe pomadki prezentują się znacznie lepiej. 



Aplikator jest bardzo wygodny, nie za miękki. Pozwala bardzo dokładnie wyrysować kształt bez nieestetycznego "smużenia" na krawędziach, a jednocześnie - szerszym bokiem - jednym ruchem wypełnić usta kolorem. 
Swój egzemplarz mam ze sklepu Ladymakeup i ta pomadka kosztuje niecałe 20 zł. Podsumowując: czerwienie mam, ostry róż i fiolet mam, ale coś czuję, że na tym się nie skończy ;) Matowe pomadki w płynie bardzo mi podeszły, w zasadzie wypierając inne pomadki.

W kategorii pielęgnacyjnej wygrywa nie konkretny produkt a cały rodzaj, którego używam bardzo chętnie w zasadzie w każdej postaci. Pisałam Wam już wielokrotnie o peelingach enzymatycznych, jak i o samej bromelainie, którą również nadal niekiedy stosuję. 



Trudno jest mi wybrać jeden konkretny peeling enzymatyczny, który lubię najbardziej - zarówno Ziaja jak i Norel mają bardzo dobre te produkty. Ale niewątpliwie ten od Sylveco wysuwa się na prowadzenie. Wszystko dzięki swojej unikatowej, olejowej formule, którą bardzo lubię. Rozpisywałam się o nim bardziej szczegółowo w tym poście: KLIK!
Zdecydowanie spróbuję zrobić podobny gdy ten mi się skończy. A propos - wydajność tego peelingu jest naprawdę godna podziwu. Pisałam o nim w grudniu po kilku użyciach, dzisiaj do niego zajrzałam i jest jeszcze całkiem spora porcja. Dodam, że używam go nie tylko na twarz, ale również na szyję i dekolt.



Spośród samoróbek najczęściej ostatnio wracam do wszelkich olejowych formuł, co ma związek z moim potwornym przesuszem skóry. Codziennie zmywam makijaż oliwką hydrofilową, na noc zwykle też aplikuję albo serum Biolaven z dodatkiem wit. C, albo jakiś inny superolej, zaś moje włosy bez solidnej dawki oleju kokosowego przed umyciem nie nadają się do pokazywania ludziom. Są tak suche, że się skręciły w pierścionki i często się puszą. Natomiast do mycia najchętniej używam mojej prostej "receptury" na kremowy żel pod prysznic. Jest to tak proste do zrobienia, że nawet nie włączam w to myślenia - ot, kończy się, więc mieszam Facelle z oliwką hydrofilową, wstrząsam i gotowe. Komfort mycia suchej skóry taką emulsją jest znacznie lepszy. 



Gadżetem, który za każdym razem wywołuje mój uśmiech a jednocześnie robi, co ma robić jest ostatnio... pęseta. Ale nie byle jaka! Jest to czerwona pęseta-papuga :D Cudeńko. Nie tylko wygląda, ale jest też wykonana bardzo porządnie i bez problemu wychwytuje nawet najdrobniejsze włoski. W sklepie Ladymakeup jest dostępnych kilka wariantów kolorystycznych tej papugi, droga nie jest, więc dorzuciłam ją do paczki ;) I jestem z niej bardzo zadowolona. 

Wiem, doczekać się już nie możecie moich ulubieńców muzycznych :D 
Muzykę, która towarzyszy mi od jakiegoś czasu stale, tworzą Francuzi. Tak się złożyło. Trzy zespoły blackmetalowe, każdy nieco inny, wszystkie smakowite. Oczywiście, jeśli ktoś takie post-doom tudzież black klimaty w ogóle akceptuje. 
The Great Old Ones właśnie wydało nową płytę, EOD: A Tale of Dark Legacy. Dwóch poprzednich słucham z zapartym tchem. Dawno nie spotkałam się z blackiem tak dopracowanym i wyważonym jak świetne ostrze spod ręki mistrza, a jednocześnie tak klimatycznym i, kurna, pod nóżkie ;)
Fani macek powinni być zadowoleni. 
Iä! Iä! Cthulhu fhtagn!



Nieco inny klimat buduje C R O W N - to już bardziej sludge/doom niż cokolwiek innego. Prosta konstrukcja, idealna do samochodu lub do pisania postów ;) Mało wiem o samym zespole, poza tym, że jest to od niedawna trio (płyty Psychurgy i Natron nagrane zostały w duecie) i momentami czuję wyraźnie inspirację Godflesh w ich dźwiękach. 


Grzebiąc w odmętach internetów (a głównie Metal trackera, Lastfm i sondując znajomego, również słuchającego takich rzeczy) w poszukiwaniu czegoś jeszcze bardziej ekstremalnie ambientowego a przy tym blackmetalowego, trafiłam nie po raz pierwszy na Blut Aus Nord. I okazało się, że tym razem dojrzałam do przesłuchania tego. Was absolutnie nie zmuszam. 




Zespół wydał w ciul i ciut ciut płyt. Dyskografia opiewa na dwucyfrową liczbę i ja nie przesłuchałam nawet połowy, bo zawiesiłam się na trylogii 777, czyli "777 Sect(s)", "777 - The Desanctification" oraz (najlepsza wg mnie) "777 - Cosmosophy". 
Założyciel zespołu (oraz jedyny niezmienny jego członek... reszta jest z "doskoku"), niejaki
Vindsval wypowiada się na temat swojego projektu w przeuroczy sposób:


"Blut Aus Nord jest konceptem artystycznym. Żeby istnieć, nie potrzebujemy należeć do jakiejś określonej kategorii ludzi. Jeśli black metal jest tylko tym wywrotowym uczuciem, a nie podstawowym muzycznym stylem, to Blut Aus Nord rzeczywiście jest przedstawicielem black metalu. Ale jeśli musimy być porównywani do tych wszystkich dziecinnych, satanistycznych klaunów, proszę, pozwólcie nam pracować poza granicami tego patetycznego cyrku. Ta forma sztuki zasługuje na coś więcej, niż te mierne kapele i ich stara muzyka, skomponowana na dziesięć lat przed nimi przez kogoś innego."


I ja jego zdanie podzielam. Muzyka, której szukam, i którą lubię potrzebuje czasu aby zakiełkować. Z Blut Aus Nord spotkałam się pierwszy raz wiele lat temu - ale wówczas miałam fazę na inne dźwięki i nawet nie zgłębiałam tematu. Teraz, szukając ekstremalnie ambientowych "bleków", nazwa zespołu wypłynęła mi z czeluści pamięci jako oczywisty, pierwszy wybór.
Francuzi mają jakiś specyficzny gen, dzięki któremu tworzą niesamowicie atmosferyczną, spójną i niepokojącą muzykę. A mówi się, że to północna Europa przoduje w tym gatunku...


Ściskam
Arsenic

Wyniki naboru do testów z Face&Look oraz marką Montibello

$
0
0

Przyszedł czas na ogłoszenie imion szczęśliwców, którzy wezmą udział w testowaniu kosmetyków marki Montibello.
Nie owijając w bawełnę, oto i oni:

  • Kinga P. - REVITALISING FACIAL SCRUB
  • Joanna K. - GENUINE CELL ANTI-WRINKLE COMFORT CREAM SPF 15
  • Zuzanna M. - REMODELLING NEUROCREAM


Do każdej z pań za chwilę napiszę maila ze szczegółowymi wytycznymi. Serdecznie gratuluję!

Buźka
Arsenic

Analiza kolorystyczna: trzy podtypy letnie, opis i różnice

$
0
0

Po opisaniu trzech podtypów zimowych (o, tutaj: KLIK!)  oraz jesiennych (KLIK!) przyszedł czas na kolejną grupę, tym razem letnią. Pozornie tylko jest łatwo rozpoznać Lato, w praktyce często się okazuje, że szukamy wszędzie dookoła, tylko nie wśród barw przygaszonych i chłodnych. Tak, ja też przez to przechodziłam - opisałam Wam już moją batalię z kolorystyką Magdy (KLIK!), u której już prawie, nieomalże odnalazłam Wiosnę ;)
Z kolei Angelina do dziś dla niektórych jest wszystkim - Jesienią, Zimą, tylko nie Latem. Jest piękna, owszem. Jak wiele przedstawicielek typu letniego.
W systemie 12 typów mamy do dyspozycji trzy różne Lata: Jasne, Zgaszone i Chłodne. 
Podział ten wynikł stąd, że w podstawowym podziale na 4 typy wg pór roku, Lato określane było właśnie takimi przymiotnikami. I jeśli u którejś szarawej istoty wyraźnie było widać np. naturalne przygaszenie barw, ale ich temperatura niekoniecznie była niska, no to był problem. 
Dlatego te główne cechy stały się nazwami dla trzech podtypów letnich. 

W systemie 16 typów kolorystycznych jest podobny podział, jednak rozróżnia się dwa różne Zgaszone Lata: tzw. Soft Summer Light i Soft Summer Deep, czyli - mówiąc potocznie - jaśniejszą i ciemniejszą wersję tego typu. Taka ciekawostka. W moim odczuciu nie wpływa to istotnie na wynik analizy, bo palety obu tych Zgaszonych Lat są praktycznie takie same - ot, jaśniejsze Soft Summer częściej powinno nosić stylizacje oparte na jaśniejszych odcieniach i odwrotnie, ciemniejsze Soft Summer może nosić więcej nieco ciemniejszych - choć nadal przygaszonych i chłodnych - kolorów ze swojej palety.

Od strony biochemicznej
Tutaj nie będzie łatwo. Najtrafniej jest określić wszystkie Lata jako te kolorystyki, w których jest ogólnie brak lub naprawdę bardzo mało pigmentów w kolorze brązowym oraz czerwonym. Dlaczego? Bo te są zarezerwowane dla innego przygaszonego typu - dla Jesieni.
Poza tym - pełna dowolność, zarówno żółta feomelanina jak i czarna eumelanina występują w niemal dowolnej konfiguracji. Od kolorystyki bardzo jasnej, pozbawionej czerwonego pigmentu aż po dość ciemną, z niewielką ilością lub brakiem żółtej feomelaniny. 

Co je wszystkie łączy to fakt, że nawet w przypadku Soft Summer Deep nie ma mowy o naprawdę dużych ilościach ciemnych pigmentów - są co najwyżej średnio nasycone, zawsze dając efekt transparentności, szarości, przygaszenia. 

Jasne Lato



Ten typ można najprościej określić jako "namalowany najmniejszą, minimalną ilością barwnika żółtego z jeszcze mniejszą odrobiną czarnego". Weźcie akwarele i rozwodnijcie je tak, aby ledwo widać było kolor - o to chodzi.
Delikatne, jasne brwi, naturalnie jasne lub szare rzęsy i co najwyżej ciemnoblond włosy, często przetykane jasnym złotem - te cechy odróżniają Jasne Lato od jego typu siostrzanego, a więc Jasnej Wiosny, która jest "namalowana" dużą ilością żółtej feomelaniny bez dodatku czarnej eumelaniny, co daje efekt nasycenia, słonecznej kolorystyki.
Z tej samej przyczyny Jasne Lata zwykle mają największy problem z opalaniem się - mając do dyspozycji tak mało melanin, przeważnie kończy się na poparzeniach. Jasne Wiosny mają nieco więcej szczęścia w tym temacie - nie opalają się łatwo, ale "ozłacają się" uzyskując delikatną opaleniznę.

Podobnie jak siostrzana Jasna Wiosna, Jasne Lato bardzo źle prezentuje się w barwach ciemnych, ciężkich, burych, jak również w kontrastowych zestawieniach kolorystycznych. Dlatego w palecie kolorów polecanych dla Jasnego Lata przeważają pastele, a więc kolory bardzo jasne, z dużą dozą bieli i o niezbyt wysokiej temperaturze. Flagowymi kolorami z palety jasnego lata są: gołębie błękity, jasne, perłowe szarości, lawendowe odcienie fioletu czy Rose Quartz i Serenity, a więc kolory wybrane przez Pantone jako barwa roku 2016.Jasnymi Latami są m.in.: Heather Locklear, Naomi Watts czy Peta Wilson.

Jasne Lato na moim Pinterest:
Obserwuj tablicę Analiza kolorystyczna: Jasne Lato należącą do użytkownika Arsenic.

Zgaszone Lato




Jak już gdzieś kiedyś wspomniałam, w tym typie kolorystycznym nie chodzi zupełnie o nic konkretnego ;) Na potrzeby tego wpisu możemy jednak spróbować doprecyzować to "zupełnie nic" do stwierdzenia, że jest to - owszem - misz-masz różnych rodzajów pigmentów (może jedynie bez znaczącego udziału czerwonej melaniny trójchromowej), ale jednak utrzymany w chłodnej tonacji i bez wyraźnej przewagi ciemnych eumelanin. 
Przedstawicielki tego typu kolorystycznego są prawdopodobnie najczęściej farbującymi włosy osobami, które ten naturalny kolor swoich włosów określają mianem „mysiego” czy też „nijakiego”. W istocie jest to mieszanina niewielkiej ilości pigmentów w niemal wszystkich odcieniach, poza czerwoną melaniną trójchromową, co niekiedy daje ciekawy efekt prawie zielonkawej poświaty (efekt wymieszania czerni z żółcią). 
Fakt, że kolorystyka Zgaszonego Lata została namalowana wieloma kolorami pigmentów z wyjątkiem czerwonej melaniny trójchromowej czy też dużych ilości brązowych melanin odróżnia ten typ od jego siostrzanego typu: Zgaszonej Jesieni o równie przygaszonych, ale cieplejszych naturalnych barwach. Wspomniana wyżej mieszanka pigmentów nie jest w tym przypadku więc zdominowana przez ciepłe, żółtawo-czerwone feomelaniny. Niewielka domieszka brązowej i czarnej eumelaniny powoduje, że jest to kolorystyka nieco tylko ciemniejsza niż w przypadku JasnegoLata.
Zgaszone Lata prezentują się najlepiej w tych wszystkich trudnych kolorach, które gaszą urodę innych typów, jak np. neutralny beż, brudny róż, odcienie dżinsowe, szarości, czy szarawe zielenie wojskowe. Są to bardzo trudne kolory - jednocześnie zgaszone i dość chłodne, które na każdym innym typie kolorystycznym wyglądają nieciekawie.

Słynne Zgaszone Lata to m.in.: Harrison Ford, Angelina Jolie czy Sarah Jessica-Parker.

Zgaszone Lato na moim Pinterest:
Obserwuj tablicę Analiza kolorystyczna: Zgaszone Lato należącą do użytkownika Arsenic.

Chłodne Lato




Chłodne Lato bardzo często mylone jest z typem zimowym, z uwagi na dość ciemne naturalne włosy, których kolor jednak nigdy nie jest nasycony lecz sprawia wrażenie rozwodnionego, rozmytego, lekko transparentnego w porównaniu z prawdziwie czarnymi włosami, np. azjatyckimi. Najważniejszą cechą tego typu jest niemal zupełny brak odcieni ciepłych we włosach oczach i skórze – co wynika z braku lub bardzo niewielkiej ilości pigmentu feomelaniny w kolorze żółtym. Często natomiast spotyka się Chłodne Lata posiadające jedynie niewielkie ilości eumelaniny brązowej czy brunatnej. U tego typu nie występuje melanina trójchromowa, ani feomelanina w kolorze pomarańczowym, co odróżnia go od wcześniej wymienionego Zgaszonego Lata, u którego spotykane są niekiedy ciepłe refleksy we włosach.
Z tych powodów Chłodne Lato zaprezentuje się najlepiej w odcieniach chłodnych i jednocześnie niezbyt intensywnych, takich jak przygaszone błękity, wszelkie odcienie achromatyczne, chłodne fiolety i zielenie oraz przygaszone odcienie różu. Natomiast w pierwszej kolejności powinno unikać kolorów ciepłych, ciemnych i nasyconych, takich jak np. odcienie musztardowe, oranżowe, brązy kasztanowe, ciepłe zielenie oliwkowe czy intensywne odcienie czerwieni (strażacka, ognista).
Znanymi Chłodnymi Latami są m.in.: Jessica Biel, Denise Richards, Emily Blunt.


Chłodne Lato na moim Pinterest:
Obserwuj tablicę Analiza kolorystyczna: Chłodne Lato należącą do użytkownika Arsenic.


Chętnych zapraszam na analizę do mnie: a.galiszkiewicz@gmail.com

Pozdrawiam serdecznie,
Arsenic

Analiza kolorystyczna: pigmenty mineralne dla każdego z 12 typów, odc. 2: ZIMA

$
0
0

Dzisiaj dobieramy pigmenty mineralne dla Zim! Każda z "czwórek" pigmentów, jak sądzę, dobrze oddaje klimat danego podtypu zimowego, choć oczywiście nie oznacza to, że dany kolor nie będzie już wcale i nigdy pasował innej Zimie. Warto jednak poznać pewne zasady w makijażu dla danego typu, żeby nie piłować ciemnozłotego smoky eyes na Chłodnej Zimie i nie polecać Czystym Zimom szarości...

Głęboka Zima

Ten typ kolorystyczny to chyba najwdzięczniejszy materiał na wszelkiej maści dopracowane selfiki instagramowe. Dobrze czuje się w ciężkich, ciemnych, "bollywoodzkich" makijażach i nawet czarno-złote smoky wygląda na niej dobrze po prostu na co dzień, podczas kupowania bułek w pidżamie. Stąd w jej palecie głównie kolory ciemne ale i nasycone, intensywnie skrzące. 



Black Mica, czy też ogólnie: czerń, zarówno w wydaniu matowym, skrzącym, z połyskiem czy opalizujący na inne kolory (np. Blackstar Green!), jest zawsze dobrym wyborem. Zarówno do kresek jak i bardziej rozbudowanych makijaży. Wspomniane złoto, jak np. 24 Karat Gold, nie może być zbyt żółte, ciężkie, ani wpadające w brąz tzw. stare złoto. Usta w kolorze Charming Cherry będą wyglądały bardzo naturalnie! Zresztą, jest to chyba jedyny typ kolorystyczny, który będzie wyglądał dobrze w ciemnym, "dużym" smoky eyes w kolorze wiśniowym, więc ten kolor to po prostu must have.

Chłodna Zima

Jako najjaśniejszy i najdelikatniejszy typ zimowy, Chłodna Zima - w przeciwieństwie do swojej poprzedniczki - nie udźwignie bardzo ciężkich makijaży, a złoto jest ostatnim kolorem, jaki należy rozważać planując makijaż. Lepiej sprawdzą się tutaj delikatnie podkreślające ale przede wszystkim rozświetlające makijaże w chłodnej tonacji. Czerń nie jest zakazana, jednak dużo ciekawiej zaprezentuje się czerń opalizująca na niebiesko lub fioletowo, jak np. Blackstar Blue świetnie współgrające z rozświetlającym, choć dającym "ostre"światło Satin Blue



Dobrym kolorem bazowym, zarówno do codziennych, delikatniejszych makijaży, jak i do mocniejszych na większe wyjścia, jest grafit zamiast czerni. Color Blend Twilight jest kompletnie matowy, mało inwazyjny, pięknie się rozciera zostawiając na powiece jedynie delikatny dymek, a nałożony na bazę daje konkretne przyciemnienie makijażu. Bardzo dobrze idzie w parze z mocnym, zdecydowanym, ale chłodnym Ametystem.

Czysta Zima

Wariatka wśród Zim - w jej makijażu wszystko jest dozwolone a im mocniejszy, bardziej jaskrawy kolor, dodatkowo wzmocniony smolistą czernią, tym lepiej! Kobaltowe kreski wykonane pigmentem Dark Blue z dodatkiem Duraline nie będą wyglądały u niej niepoważnie, nawet jeśli delikwentka szesnaście lat ma zamiar skończyć niedługo po raz drugi. 



Równie dobrze zaprezentują się po prostu czarne kreski, wykonane nieśmiertelną Black Mica, a do tego usta w kolorze Bright Pink. Czyste Zimy najbardziej wymiatają w stylu Pin Up! A na co dzień, żeby nie było nudno: grynszpanowe smoky eyes wzmocnione czernią i wielkimi rzęsami. Znajomi na pewno już przywykli, że na proste pytanie: "co to za ładny cień do powiek?", Czysta Zima odpowie, trzepocząc: Hydratyzowana Zieleń Chromowa! :D

Wszystkie nazwy pigmentów są podlinkowane bezpośrednio do sklepu Kolorówka. Nawiasem mówiąc, skoro to już jest drugi odcinek z serii o pigmentach dla każdego typu, może zainteresuje Was również porównanie dwóch setów, które już opublikowałam? Włala: 



Po lewej Zimy (od góry: Głęboka, Chłodna, Czysta), a po prawej Lata (od góry: Jasne, Zgaszone, Chłodne). Mamy tutaj dwa typy siostrzane, Chłodną Zimę i Chłodne Lato, które w zasadzie mogłyby się wymieniać pigmentami, choć rodzaje makijażu, w jakich będą się prezentowały korzystnie, są różne. 

A tak z innej beczki: czyż te pigmenty nie są piękne? :)
Pozdrawiam,
Arsenic

Kolejny krem wybielający: Clarena Giga White Night Elixir

$
0
0

Końcówka zimy to ostatni moment aby podziałać wybielająco na wszelkie uparte przebarwienia, pozostające na skórze od zeszłego lata. Zużywam więc już kolejne opakowanie tego typu specyfiku na noc, tym razem marki Clarena o nieco innym składzie niż wspominany ostatnio Norel (recenzja: KLIK!). 

Głównym wabikiem występującym w tym kremie jest składnik Chromabright™, który już w 2008 roku został zaprezentowany w Amsterdamie na In-Cosmetics. Jest to substancja aktywna o działaniu wybielającym, opartym o hamowanie aktywności tyrozynazy, czyli enzymu odpowiedzialnego za powstawanie melaniny. 
"Badania prowadzone nad Chromabright potwierdziły jego wysoki stopień efektywności (w porównaniu z kwasem kojowym) przy zagwarantowaniu najwyższego profilu bezpieczeństwa tj. braku działania cytotoksycznego i drażniącego skórę, które często występują w przypadku stosowania surowców o działaniu rozjaśniającym. Dodatkową Chromabright wyróżnia się spośród innych istniejących surowców rozjaśniających niespotykanym dotąd działaniem fotoprotekcyjnym, chroniąc komórki pozbawione melaniny przed agresywnym działaniem promieniowania UV." - http://biotechnologia.pl/kosmetologia/aktualnosci/chromabright-innowacyjna-molekula-zapewniajaca-bezpieczne-rozjasnianie-skory-opatentowana-przez-firme-lipotec,5343

Z punktu widzenia ultrasa pielęgnacji naturalnej, skład jest paskudny: same syntetyczne emolienty, żadnych miło brzmiących nazw olejów (żadnego oleju "do usranej śmierci" arganowego? Albo "otwieram lodówkę, a tam" shea?), a do tego pół tablicy Mendelejewa, której nikomu się nie chce wrzucać w wyszukiwarkę, żeby poczytać. Odstraszać niektórych może również glikol butylenowy (kij tam z faktem, że kwas benzoesowy, wychwalany przez fanów natury jako konserwant idealny, występujący również w tym składzie, dość słabo rozpuszcza się w wodzie i warunkiem jego pełnej skuteczności jest zastosowanie dobrego rozpuszczalnika. A dobrymi rozpuszczalnikami są znienawidzone glikole właśnie.), który może podrażniać co wrażliwsze cery. Wiem też, że i fenoksyetanol już wcale nie jest przez każdego lubiany, podobnie jak kwasy benzoesowy i dehydrooctowy, ot dla zasady (nieplanowany żart branżowo-sytuacyjny), bo ktoś odkrył, że konserwanty nie są łagodnymi substancjami pielęgnującymi, a w ogóle to podobno są mało skuteczne... Można przyczepić się również do uwodornionego poliizobutenu, bo nie stworzyła go matka Natura ale ręka jakiegoś chemika, co się Boga nie bał. 
Wybaczcie, musiałam. Jeśli coś Wam z tej listy szkodzi, to nie widzę sensu w katowaniu się dla idei pogardliwego olewania trendu pielęgnacji naturalnej. Jeśli jednak żaden z powyższych składników Waszej skórze krzywdy nie robi i niespecjalnie troszczycie się o rodzaj konserwantów i sztucznych dodatków występujących w napojach, przekąskach czy lekach, to też nie widzę sensu w wychodzeniu z protestem na ulicę i zamęczaniu mnie nudnymi dyskusjami o tym, że zdradziłam ideę pielęgnacji naturalnej promując produkty skuteczne. Yyyy, syntetyczne.
Tak, znowu przedawkowałam grupę o kosmetykach naturalnych, gdzie lada moment na suchą, aż do popękanej, skórę dłoni dziewczyny zaczną sobie polecać głaskanie kota z organicznej hodowli, a nie jakiś podejrzany pantenol, o moczniku nie wspominając.  Ech.


W przypadku tego kremu skład nie stanowi dla mnie żadnego problemu. Jest arbutyna, stabilna forma witaminy C, garść kwasów i do tego mocznik jako miły dodatek nawilżający i zmiękczający skórę do produktu mającego przede wszystkim ją rozjaśniać. 
Czepiłabym się tego, że na jednej stronie opakowania jest promocja na Chromabright™, którego w INCI jednak nie widzę (Dimethylmethoxy Chromanyl Palmitate), natomiast po drugiej stronie pudełka jest już mowa o innym składniku: Albatin®, który w INCI występuje jako kompleks: "Aminoethylphosphinic Acid, Butylene Glycol, Water" i działanie ma dokładnie takie samo jak Chromabright™. Ot, nieścisłość. Albo może to ja czegoś nie łapię? Poprawcie mnie, jeśli coś wiecie więcej w tym temacie.


Krem jest żółtawy, ma charakterystyczny, choć nieinwazyjny zapach i bardzo bogatą konsystencję, która zadowoli posiadaczki cery suchej, potrzebującej pierzynki na noc. Podczas aplikacji może dawać nieprzyjemne odczucie klejenia się, które utrzymuje się dość długo. Taka kleista konsystencja wymusza wklepywanie kremu, nie zezwala na masaż skóry. Zwykle nakładam go po wieczornej kąpieli, po czym zasiadam jeszcze do swoich spraw na kilka godzin. Następnie wmasowuję w skórę jeszcze kilka kropel oleju z dzikiej róży i dopiero idę spać. Tak, nieraz zdarza się, że rano skóra jest błyszcząca, ale mnie to nie przeszkadza zupełnie. Osoby z tak suchą skórą jak moja to (chyba) zrozumieją. Wolę żyć z nadprogramowym, wcale nie tak dużym, błyszczeniem na nosie niż skrzypieć przy każdym smyrnięciu poduszki policzkiem. 
Czy faktycznie rozjaśnia? Co roku mam problem z wydaniem rzetelnej odpowiedzi na ten temat, bo przecież minęła już prawie zima i moja skóra nie widziała słońca od co najmniej 5 miesięcy, a w tym czasie była intensywnie traktowana różnymi substancjami rozjaśniającymi. Mogłabym pokusić się o podsumowanie ogólne mojej zimowej pielęgnacji: tak, jest skutecznie rozjaśniająca. Zniknęły upierdliwe przebarwienia pod oczami, koloryt skóry bardzo się wygładził i naprawdę momentami żałuję, że za chwilę wylezie słońce i wszystko szlag trafi. 


Z pewnością jest to kosmetyk, do którego wrócę pod koniec roku... o ile nie trafię po drodze na coś innego, co warto wypróbować ;) Muszę jednak zauważyć, jak smutno wygląda to pudełko po otwarciu, z tą oczywistą półeczką na próbkę... której tam nie ma. Norel by wiedział co z tym miejscem zrobić. 
W serii produktów Giga White Clareny znajdują się dwa kosmetyki: wymieniony wyżej Night Elixir oraz wybielająco-ochronny krem na dzień. Kosmetyki są dostępne do kupienia online m.in. w sklepie Ladymakeup

Pozdrawiam
Arsenic
Viewing all 288 articles
Browse latest View live